Sprawa kobiety ze Szczecina, która „urodziła nie swoje dziecko” jest doskonałym przykładem tego, czym na prawdę jest procedura in vitro. Trudno o lepszy dowód dehumanizacji, depersonalizacji i uprzedmiotowienia jakie charakteryzuje procedurę in vitro.
To, czego dowiedzieliśmy się z tej sprawy pokazuje, że sami przeprowadzający zabiegi zapłodnienia traktują je weterynaryjnie (co zresztą nie jest bardzo zaskakujące, bo takie są korzenie tej procedury, a wielu z techników pracujących w klinikach to właśnie specjaliści od weterynarii). Trudno inaczej wyjaśnić, że komuś mogły się pomylić komórki, i że do zapłodnienia wykorzystano materiał genetyczny od innej kobiety. Inną sprawą jest to, że pewna część procedur zapłodnienia jest tak właśnie przeprowadzana, i wtedy przekonuje się ludzi, że nie ma innej możliwości, by mieli własne dziecko niż skorzystanie z materiału genetycznego innych. I wtedy nikt nie mówi, że to jest cudze dziecko. W tym przypadku zresztą też tak jest, bowiem – wedle polskiego prawa zmienionego właśnie pod kliniki in vitro – matką jest kobieta, która urodziła, a nie ta, która jest dawczynią materiału genetycznego. Kobieta ze Szczecina w sensie prawnym jest więc matką swojego dziecka. I to, że nie odpowiada jej genetycznie „produkt medycyny prokreacyjnej”, nie jest w stanie tego zmienić.
Lekkość z jaką traktowany jest materiał genetyczny, a także istniejący już ludzie, których wszczepia się do organizmu matki, pokazuje też, że w istocie ludzie, którzy zajmują się sztuczną prokreacją nie mają poczucie, że mają do czynienia z życiem, które powinno być wartością fundamentalną, taką, którą należy chronić. I nie ma się czemu dziwić. Jeśli specjalistom od in vitro nie przeszkadza, że obok nich znajdują się tysiące zamrożonych ludzi w wielkich beczkach z ciekłym azotem, z których większość nigdy się nie narodzi, jeśli nie przeszkadza im tak głęboka dehumanizacja, to dlaczego mamy zakładać, że będą traktować życie ludzkie jako wartość, a nie jako źródło zysku (a przemysł in vitro jest bardzo dochodowy)?
Poraża także sposób, w jaki matka traktuje swoje dziecko. Jest ono środkiem, a nie celem. Media informują, że to był któryś z kolei cykl zapłodnienia. Do istnienia musiało więc zostać powołanych ileś dzieci, i ogromna część z nich umarła. W końcu proceder się udał, ale urodziło się dziecko chore. I dlatego wykonano badania genetyczne. Od tego zaczęła się afera. A gdy okazało się, że dziecko ma liczne wady genetyczne, sprawdzone DNA, okazało się, że nie jest to dziecko kobiety, a ta podała sprawę do prokuratury. Dlaczego? Nie chcę wnikać, ale można przynajmniej powiedzieć, że najprawdopodobniej dlatego, że uznała, że popełniono błąd lekarski, bowiem dostarczono jej inny „produkt” niż ten, które chciała mieć. Można jej współczuć, ale trudno nie dostrzec, że decydując się na taką a nie inną metodę poczęcia matka zaakceptowała uprzedmiotowienie swojego dziecka, a także zasadę, że cel uświęca środki.
Jest jednak jedna osoba, której można i trzeba głęboko współczuć. To dziecko, które przyszło na świat. Ono, niezależnie od tego, jak zostało poczęte, ma prawo do rodziców, do poznania swojej genetycznej historii i do miłości. Miłości bezwarunkowej, a nie uwarunkowanej tym, czy jego istnienie jest „pomyłką”, „błędem” czy że ma wady genetyczne. Procesy, negowanie macierzyństwa temu nie służą… I to nad losem tego dziecka trzeba płakać.
A żeby uniemożliwić powtórkę z takich historii trzeba zwyczajnie zakazać procedury in vitro. Jeśli tego nie zrobimy historie, i to być może o wiele gorsze, będą się powtarzać!
Tomasz P. Terlikowski
Inne tematy w dziale Społeczeństwo