Wspólna, i tak chwalona przez część polskich mediów, "rozsądna" i "umiarkowana" polityka Unii Europejskiej wobec Rosji zaczęła przynosić efekty. A jest nim ekonomiczna wojna z Ukrainą - wytoczona za pomocą Gazpromu, a także, co dla Europejczyków nie mniej istotne - brak dostaw gazu do części z unijnych państw. I nie ma się co oszukiwać, że jest to tylko konflikt gospodarczy dwóch przedsiębiorstw. To kolejny test, jakiemu Rosja poddaje Zachód. Test ten został niewątpliwie przyspieszony dramatyczną sytuacją gospodarczą Rosji, ale nie zmienia to w niczym jego politycznego charakteru.
Po tym, jak odebranie Gruzji części terytorium i bezprawne ustanowienia na terytorium innego państwa dwóch "niezależnych" republik zostało przełknięte przez UE bez większych problemów i uznane za naturalne, przyszedł czas na kolejny test, czyli wojnę gospodarczą z Ukrainą (i znowu możemy rozważać - jak robiono to w przypadku Gruzji - na ile odpowiedzialność za tę wojnę spoczywa także na ofierze, ale w niczym nie zmienia to faktów). Po Tbilisi przyszedł czas na Kijów. I w pierwszych dniach nie ma co ukrywać, że był to test przegrany przez Zachód, bowiem - byle tylko nie zadrażniać stosunków z Rosją - udawano, że konflikt ukraińsko-rosyjski jest tylko sporem o pieniądze. Dopiero, gdy gaz przestał docierać do państw unijnych okazało się, że to coś głębiej.
Teraz pozostaje czekać na dalsze kroki UE. Optymalnym wyściem byłoby ostre i jednoznaczne przypomnienie Rosji o jej zobowiązaniach, a gdy trzeba zdecydowane kroki dyplomatyczne. A później - tak jak za czasów kryzysu paliwowego - poszukanie odmiennych źródeł bezpieczeństwa energetycznego, tak by ostatecznie i na trwałe uniezależnić się od gazociągów z Rosji, które są tyleż źródłem dochodów dla Federacji Rosyjskiej, ile zwyczajnym narzędziem w walce o wpływy.
Ale znając styl działania UE będzie dokładnie odwrotnie. Gdy tylko Rosja wznowi dostawy (a zrobi to, bez najmniejszej wątpliwości) podniosą się głosy o konieczności uniezależnienia się od zmiennych relacji rosyjsko-ukraińskich i dokończenia budowy gazociągu północnego, by jakieś podrzędne kraiki nie przeszkadzały kwitnącej przyjaźni unijno-rosyjskiej, która opiera się na dialogu i porozumieniu, a nie argumentach siłowych. A to, że oznaczać to będzie oddanie i porzucenie Ukrainy - nikogo w Paryżu czy Berlinie specjalnie martwić nie będzie. Martwić to natomiast powinno Warszawę, bowiem rurociąg północny to ogromne zagrożenie także dla naszego bezpieczeństwa, nie tylko energetycznego. Teraz bowiem odcięcie gazu płynącego przez Ukrainę do Polski dotyka także inne kraje starej Europy, ale gdy będzie zbudowany rurociąg północny już tak nie będzie. I niech nas nie zwiodą propozycie niemieckich polityków podłączenia się do ich źródeł gazu. Polska musi być w tej sprawie niezależna, a nie pozostawać na krótkiej smyczy energetycznej rosyjskiej czy niemiecko-rosyjskiej.
Dla polskich polityków oznacza to zadanie zbudowania alternatywnych źródeł energii, a także rozpoczęcia poważnych prac nad eksploatacją naszych własnych (choć trudno dostępnych) źródeł gazu. Tego wymaga nasz interes narodowy, bo nikt, kto obserwuje styl działania unijnych polityków, nie wierzy chyba w to, że Traktat Lizboński zapewni nam ciepło w mieszkaniach. Jest on wprawdzie dość obszerny, ale ogrzewanie nim mieszkań jest mało ekonomiczne.
Inne tematy w dziale Polityka