Ilość inwektyw, jakimi posłużył się Jarosław Gowin w polemice na łamach dziennika "Polska" dość jednoznacznie pokazuje, że politykowi nieco brakuje argumentów. Na moją uwagę, że proponowany przez niego kompromis, czyli zapisy, które mają być wyjściem naprzeciw postulatów Kościoła, Kongregacja Nauki Wiary odrzuciła jako niemoralne parlamentarzysta PO odpowiedział atakiem na fakt, że nie troszczę się o życie poczęte, że jestem "świętoszkowatym hipokrytą troszczącym się głównie o czystość rąk. I powtarzającym znany od 2 tysięcy lat gest ich mycia". A do tego, powracająćy jak bumenrang zarzut, że chcę potępiać innych.
Nie bardzo wiem, gdzie w tekście o tym, co postanowiła Kongregacja Gowin znalazł wolę potępiania go, ale mniejsza o to. Istotniejsze od inwektyw są argumenty, które wysuwa polityk. I im warto się przyjrzeć. Otóż, jak zwykle w takim sytuacjach, gdy nie da się polemizować z treścią dokumentów (a nie da się, bo to, co napisałem w tekście znajduje się w "Dignitas personae") trzeba podważyć ich wiarygodność. I właśnie to Gowin robi sugerując, że Kościół może zmienić zdanie. Owszem może, ale raczej nie w kwestiach, na temat których wielokrotnie i na różne sposoby Magisterium Kościoła się wypowiadało. A tak jest w tym przypadku. Ale mniejsza już o to. Istotniejsze jest to, i Gowin jako znakomicie uformowany katolik świecki o tym wie, że katolika w takich sprawach obowiązuje posłuszeństwo Magisterium Kościoła, które jest głoszone aktualnie, a nie jakieś domniemane przyszłe, tylko możliwe magisterium, które będzie bardziej zgodne z jego poglądami.
Nie wierzę też, żeby Jarosław Gowin nie miał świadomości - sięgając po taki, a nie inny argument - że jest to broń zdecydowanej większości nieortodoksyjnych katolików, którzy dowodzą, że nie będą się słuchać papieża w sprawie kapłaństwa kobiet, aborcji, eutanazji i antykoncepcji, bo przecież Kościół może zmienić zdanie. A jeśli to wie, to ma również świadomość, że jego argumentacja w tej kwestii wpisuje się w tamten nurt.
Dalej Gowin uderza w tony emocjonalne, pytając, czy nie interesuje mnie los tysięcy zamrożonych embrionów. Owszem interesuje mnie. I te, które już są rzeczywiście powinny być adoptowane. Ale to wcale nie oznacza, że powinniśmy godzić się na tworzenie (nawet nielicznych) nowych zarodków do adopcji. To dwie różne sprawy, i poseł PO, bez wątpienia ma tego świadomość.
I wreszcie sprawa nie mniej istotna. Nie ma między nami sporu o to, czy chrześcijanie powinni uczestniczyć w tworzeniu prawa. Powinni. Spór dotyczy zupełnie czego innego: a mianowicie granic kompromisu, a także - co nie mniej istotne - strategii politycznej. Moim zdaniem rolą chrześcijan w polityce i debacie publicznej jest przedstawienie (choćby na początku) realnego, a nie wymyślonego przez siebie samego, stanowiska Kościoła. I próba jego ubrania w realia prawne. I dopiero, gdy jest to niemożliwe, próba poszukiwania kompromisu - z jasnym jednak zastrzeżeniem - że jest on moralnie ułomny. I dopuszczalny jedynie jako "mniejsze zło", które w przyszłości trzeba będzie (gdy tylko stanie się to możliwe) naprawić. Inne zachowania przypominają nieco działania Piłata (przywołanego już przez Gowina), który też zawarł z ludem kompromis wypuszczając im Barabasza, a nie Jezusa...
Rozumiem, że polityk może nie mieć możliwości jasnego wyrażania swoich poglądów, a do tego porusza się w świecie możliwości, a nie idei. Taki jego chleb. Ale nie rozumiem tego, że próbuje on narzucić swoje rozumienie swojego miejsca w debacie, wszystkim innym jej uczestnikom. Rolą publicystów, kapłanów czy komentatorów nie jest wspieranie jednego z przedstawionych projektów (ułomnego z moralnego punktu widzenia), ale debata. A w niej jest także miejsce dla tych, którzy - powtarzając opinie dokumentów Kościoła - pokazują jakie jest jego stanowisko w tej sprawie. Tych ostatnich nie można zbywać określaniem ich "nihilistami" (czy prezentujących nihilistyczną postawę "wszystko, albo nic") czy "świętoszkowatymi hipokrytami". To znaczy można, ale wcale nie służy to poważnej debacie.
Najistotniejszą różnicą między nami jest jednak, co innego. I sam Gowin pokazuje to doskonale. Otóż dla mnie istotne jest to, co akceptowalne z punktu widzenia Kościoła, zaś dla Gowina - i przyznaje to on sam - istotne jest to, co akceptowalne z punktu widzenia koalicji rządowej. To opinia premiera określa strefę możliwego kompromisu. I na to mojej zgody nie ma. Podobnie jak nie ma jej na to, by sferę kompromisu wytyczała w tej sprawie prezydentowa Maria Kaczyńska czy ktokolwiek inny. Nie oznacza to, że nie mam świadomości, iż polityka to sfera osiągania rzeczy możliwych, ale oparte jest na świadomości, że nie polityka ustanawia, co jest moralne, a co nim nie jest. I nie rozmowa z premierem będzie decydować o tym, co komentatorzy czy publicyści, oceniają jako dobre, a co jako złe. Dla katolika taką miarą są opinie Magisterium. I ja pozostanę przy takiej opinii.
I jeszcze kwestia ostatnia: strategii. Nie ukrywam, że gdyby Gowinowi udało się doprowadzić do uchwalenia takiej ustawy jaką zaprezentował, byłbym zadowolony. Nie jest ona wprawdzie w pełni akceptowalna, ale i tak lepsza niż bezprawie jakie panuje. Ale mam jakieś dziwne wrażenie, że wyjście od tak wielkich ustępstw wcale nie doprowadzi do uchwalenia takiej ustawy. Już teraz bowiem klub PO zaczął dostosowywanie projektu do wymogów "Gazety Wyborczej". I prawdopodobnie efekt będzie taki, że pod obrady sejmu trafi projekt wykastrowany z wszystkich istotnych zapisów (albo prawie wszystkich), za to połączony z propozycją refundowania takich zabiegów. I wtedy już z całą pełnią stanie pytanie o granice kompromisu. I o to, czy chrześcijanin w polityce nie powinien być niekiedy także "znakiem sprzeciwu", a nie tylko sprawnym budowniczym kompromisu (i żeby nie było wątpliwości uznaję, że w pewnych sytuacjach może być i jednym i drugim).
Inne tematy w dziale Polityka