Ja wiem, że jestem prostym człowiekiem. I do tego ze średniowiecznego ciemnogrodu. Ale jakoś wcale nie ułatwia mi to zrozumienia sytuacji z Irlandią. Na pierwszy rzut oka wygląda ona tak, że Irlandczycy odrzucili Traktat z Lizbony, co oznacza, że powinien on znaleźć się w koszu na śmieci (żeby twórcom tego gniota było miło może to być kosz pozłacany). A oznacza dlatego, że państwa unijne przyjęły zasadę jednomyślności w takich wyborach. Każde państwo może zablokować zapisy czy traktaty, które uważa za niekorzystne dla siebie, a inne nie mają wyjścia jak się z tym pogodzić. I Irlandczycy właśnie to zrobili, manifestując swoją wolę i wolność wyboru (do czego zresztą powinno służyć referendum).
Ale, jak się okazuje mylę się. UE wolność wyboru czy przejawianie własnej woli rozumie inaczej. Referendum czy debata nad ratyfikacją jakichś dokumentów to dla niej nie tyle moment, w którym zdaje się egzamin, pisze się klasówkę z europejskości i unijności (czyli tłumacząc to na język prostych ludzi - z wierności wytycznym uchwalonym przez brukselskich biurokratów). A to oznacza, że jeśli się taki egzamin obleje - to UE da nam drugą (a gdy trzeba będzie to i trzecią) szansę, na egzamin poprawkowy. Oczywiście takie rozumienie referendum czy wolności wyboru niewiele ma wspólnego z rzeczywistym znaczeniem tych słów, ale to w namniejszym stopniu nie przeszkadza wielbicielom unijnej nowomowy.
Najnowszym tego przykładem jest króciutki komentarz Jacka Pawlickiego w "Gazecie Wyborczej". Możemy się z niego dowiedzieć, że wymuszenie odbycia ponownego referendu (czyli - jak by to powiedział człowiek myślący tradycyjnymi kategoriami - zignorowanie raz wyrażonej woli Irlandczyków), to... "druga szansa jaką daje Europa Irlandczykom". To krótkie zdanie mówi więcej o unijnej demokracji (jak określa ją Pawlicki - słusznie, choć w innym niż moje znaczeniu - "niby-demokracji") niż tony tekstów publicystycznych zachwalających UE. A dalej jest jeszcze ciekawiej, gdy dziennikarz "GW" ubolewa nad faktem, że losy UE zależą od O'Brienów i O'Connorów...
Ze słów tych wynika jednoznacznie, że demokracja jest przez wielbicieli UE rozumiana nie jako możliwość wyboru, ale jako wyrażenie opinii, której oczekuje od nas brukselska biurokracja. Jeśli mamy zdanie odrębne, to łaskawcy z unijnych instytucji, pozwolą nam wypowiedzieć się jeszcze raz, a potem jeszcze raz. Aż do skutku. A jeśli nadal nie będziemy dorastać do idei, to naśle na nas Cohn-Bendita czy innego lewackiego bojówkarza, żeby uświadomił nam, że wolność to uświadomiona konieczność podporządkowania się dyrektywom unijnym. Jak się to komuś nie podoba, to znaczy, że nie dorósł do bycia obywatelem Unii.
Ja, cóż na to poradzę, mam wrażenie, że do takiej wolności nie dorosłem. Wolę zwyczajną wolność, która oznacza, że kiedy mówię nie, to mam prawo oczekiwać, by inni mnie wysłuchali. Ale ja jestem prostym człowiekiem ze średniowiecznego ciemnogrodu, więc i tak na zdanie egzaminu z europejskości liczyć nie mogę. I nie ukrywam, że się z tego cieszę.
Patrz także: Kradzione nie tuczy
Inne tematy w dziale Polityka