Wyniki prac Zespołu ds. Konwencji Bioetycznej jednoznacznie pokazały (co zresztą, przy pełnym szacunku dla członków zespołu można było przewidzieć z góry), że choć jakaś forma kompromisu prawnego w sprawie zapłodnienia in vitro jest konieczna, to głębszy kompromis moralny czy choćby teoretyczno-prawny jest niemożliwy. Członkowie komisji w istocie byli bowiem zgodni tylko, co do absolutnych podstaw. Żeby nie być gołosłownym warto je przytoczyć za raportem:
"Kierując się zasadą dążenia do konsensu i kompromisu, Zespół zgodnie stwierdza, że:
a) zagadnienia związane z wspomaganą prokreacją wymagają regulacji ustawowych
b) procedury wspomaganej prokreacji mogą być wykonywane jedynie w ośrodkach, które uzyskały odpowiednią licencję
c) działalność tych ośrodków powinna być poddana nadzorowi i kontroli ze strony centralnego podmiotu (ewentualnie podmiotów) powołanego na mocy ustawy
d) należy zakazać tworzenia zarodka z gamet ludzkich dla celów naukowych
e) należy zakazać ingerencji w linię komórek rozrodczych człowieka
f) należy zakazać handlu zarodkami ludzkimi oraz gametami
g) należy wprowadzić odpowiednie sankcje związane z powyższymi zakazami".
I tyle. To zaś, co rzeczywiście istotne, dla katolików czy ludzi, którzy dostrzegają - idąc w tej kwesti za nauką - w ludzkich zarodkach ludzi, już kompromisowi nie podlega i dlatego przedstawione zostaje jako kwestia sporna, którą do rozstrzygnięcia pozostawiono prawodawcy.
"W pozostałych kwestiach Zespół nie uzgodnił stanowiska. Najpoważniejsze kontrowersje dotyczyły następujących zagadnień:
a) dostępu do procedury wspomaganej prokreacji (w toku debat sformułowano trzy stanowiska: procedura powinna być dostępna tylko dla małżeństw; procedura powinna być dostępna dla wszystkich par, które wspólnie przejdą cykl leczenia niepłodności; procedura powinna być dostępna także dla osób samotnych)
b) dopuszczalności lub zakazu tworzenia zarodków nadliczbowych
c) dopuszczalności lub zakazu diagnostyki preimplantacyjnej
d) dopuszczalności lub zakazu sztucznego zapłodnienia o charakterze allogenicznym (z użyciem komórek rozrodczych dawców trzecich)"
Trudno nie dostrzec, że w tych właśnie zagadnieniach zawarte jest miejsce na kompromis, który mógłby być zaakceptowany (jako prawny, a nie moralny - tu bowiem zgody na samą metodę zapłodnienia in vitro ze strony Kościoła być nie może, o czym nie można zapominać podczas debaty). Próby jego sformułowania są zawarte w przygotowanych pod kierunkiem prof. Włodzimierza Wróbla "Założeniach prawnych dotyczących wspomaganego rodzicielstwa". Ale i one rodzą szereg pytań, które nie tylko publicyści, ale i prawnicy czy przede wszystkim bioetycy mogą i powinni zadawać i szukać na nie sensownej odpowiedzi.
Pytania rodzi już punkt 1, w których autorzy stwierdzają: "Procedura wspomaganego rodzicielstwa (rozrodczości) powinna być traktowana jako procedura wyjątkowa". I tylko tyle. Co to oznacza owa wyjątkowość, czy ma mieć ona jakieś prawne (w związku z tym) ograniczenia - tego w dokumencie nie ma. Jednym słowem jest werbalne ograniczenie, ale nie wiadomo, co ma ono oznaczać w praktyce. Analogiczny projekt strony drugiej wyjaśnia, że owa wyjątkowość zakłada, że dokonywać jej mogą tylko autoryzowane ośrodki. W projekcie zawartym w załączniku 19, być może, owa wyjątkowość ma oznaczać, że procedura ta ma przysługiwać tylko małżeństwom... Ale pewności, co do takiej interpretacji nie ma.
Punkt 2 ("Zarodek jest istotą ludzką i przysługuje mu ochrona. Wyklucza to działania, które w efekcie prowadzić mogą do zniszczenia zarodka, a także wykorzystywanie go w innych celach niż wspomagane rodzicielstwo - implantacja") na pierwszy rzut oka może wydawać się spójniejszy. Ale i on prowokuje do postawienia pytań. Otóż, jeśli zarodek jest istotą ludzką i przysługuje mu ochrona, to powinna (i jeśli rozumiem przysługuje mu) mu przysługiwać także ochrona godności. A to rodzi pytanie, czy forma w jakiej powołuje się do życia nowego człowieka, jest zgodna z jego godnością? I czy fakt, iż nie znamy możliwych skutków samej procedury dla dziecka nie powinien skłaniać do uznania, że powinna być ona zakazana?
Punkty trzeci, czwarty i piąty są spójną całością, w której prawodawcy zakładając, że dopuszczalność procedury musi uwaględniać dobro rozwijającego się dziecka, wyciągają z tego wszystkie konsekwencje (wyklucza zapłodnienie materiałem genetycznym od dawców zewnętrznych, czyli spoza rodziny - co spowodowane jest prawem dziecka do świadomości własnego pochodzenia, także biologicznego; ogranicza dostępność procedury do małżeństw z minimum trzyletnim stażem - czyli związków, które gwanrantują wychowanie dziecka i do tego mają wyraźny problem z płodnością; a także nakazuje tworzenie tylko jednego zarodka, który powinien być implantowany kobiecie, tak by nie powstawały nadliczbowe zarodki, które skazuje się na śmierć lub wieczne (a czasem czasowe) przebywanie w lodówkach. Wszystkie te założenia stanowią widoczny kompromis, a także próbę zbudowania maksymalnie zgodnego z wymogami moralnymi prawa dotyczącego sprawy niezwykle kotrowersyjnych, a w istocie nieakceptowalnych z punktu widzenia Kościoła. Zgoda na takie zapisy i dopuszczenie pod ich warunkiem możliwości prawnego dopuszczenia samej procedury, jest ogromnym ustępstwem ze strony katolików. I trudno w istocie wyobrazić sobie dalej idące, a dopuszczalne z katolickiego punktu widzenia, ustępstwa.
Niejasny pozostaje natomiast punk 6, w którym przyznaje się małżeństwu (a także samej kobiecie) prawo do odmowy implantacji, i to nie tylko z przyczyn zdrowotnych, ale w ogóle. Zarodek w takiej sytuacji już przecież istnieje, a problemem jest tylko jego urodzenie. Oczywiście pewnym wybiegiem jest przekazanie go do adopcji, ale pytanie pozostaje, dlaczego pozostawiamy kobiecie władze nad prawem do życia, które na jej prośbę powołano do istnienia? Czy nie jest to za daleko idąca prerogatywa? I pytanie, dlaczego w takiej sytuacji nie przewiduje się obciążenia kobiety kosztami poszukiwania rodziców adopcyjnych czy przechowywania zarodka (a w przypadku refundacji z budżetu, zwrotu tych pieniędzy)?
Wątpliwości dotyczą również również punktu dziesiątego, który nakłada na ośrodki obowiązek opłacania podtrzymywania życia zamrożonych zarodków ludzkich do czasu "wprowadzenia empirycznie sprawdzalnego systemu braku szans przeżycia". Pytanie, dlaczego miałyby to robić akurat ośrodki, a nie rodzice zarodków, na których ciąży odpowiedzialność za powołanie do życia człowieka. Niejasne też pozostaje, dlaczego na rodzicach czy ośrodkach nie ciąży obowiązek poszukiwania rodziców zastępczych dla zarodków, które zostały odrzucone? Jeśli zgadzamy się, co do tego, że są to ludzie, to nie może być zgody na ich przechowywanie do momentu, gdy umrą. Trzeba zrobić wszystko, by pozwolić im się narodzić. A odpowiedzialność za to powinna spoczywać na tych, którzy: a) są ich rodzicami biologicznymi; b) czerpią zyski z procederu in vitro. Wszystko to skłania do wniosku, że sądy nie tylko "mogłyby" (patrz par. 10), ale powinny wszczynać procedurę adopcyjną po określonym czasie przechowywania zarodka.
Całość tzw. "konserwatywnej rekomendacji" rodzi także pytanie o to, jak to prawo miałoby być egzekwowane? Jak w praktyce kontrolować kliniki zapłodnienia in vitro, jak sprawdzać, czy stosują się one do zawartych w postulowanym przez autorów dokumentu zapisów prawnych? Kto miałby to robić? Doświadczenia z ustawą chroniącą życie nie napawają optymizmem. Jej egzekwowanie (choćby likwidacja ośrodków trudniących się handlem środkami poronnymi czy nielegalnych klinik "wywołujących miesiączki") pokazuje, że władza nie ma ochoty realnie sprawdzać, czy prawo obowiązuje. I istnieje spore prawdopodobieństwo, że w kwestii prawa dotyczącego in vitro byłoby podobnie.
Jeszcze więcej wątpliwości budzi raport "liberalny". Tu trzeba powiedzieć jasno, zgody na takie prawo być nie może. Po pierwsze dlatego, że traktuje ono zarodki ludzkie całkowicie (i to nawet wbrew własnym założeniom) przedmiotowo. Dobro, życie zarodków są tu podporządkowane zadowoleniu i spełnieniu marzeń jego rodziców. A już samo zestawienie na szalach wagi moralnej zadowolenia i życia - nie pozostawia wątpliwości, co jest ważniejsze. Nie jest też jasne, dlaczego w wyborze techniki zapłodnienia kierować się należy tylko względami medycznymi i życzeniami pacjentów (par. 4.2). Dobro dziecka (choćby to, by poznało ono swoje pochodzenie - tu również punkt 4.5, który gwarantuje anonimowość dawcom materiału genetycznego) nie jest tu w ogóle brane pod uwagę. Podobnie jest zresztą z punktem 4.1, który obwieszcza, że "każdy człowiek ma prawo, niezależnie od swego stanu cywilnego, w przypadku niezamierzonej bezdzietności, do pomocy lekarskiej, zgodnej a aktualnym stanem techniki medycznej". Pomijając już fakt, że może on otwierać drogę do prawa do in vitro dla par homoseksualnych (czy homoseksualistów i lesbijek, którzy będą utrzymywać - zgodnie lub niezgodnie z prawdą - że żyją samotnie), to odmawia on dziecku prawa do najlepszego środowiska wychowawczego, jakim jest małżeństwo. To zaś oznacza, że dziecko przestaje być podmiotem, a staje się tylko przedmiotem woli dorosłych. Absolutnie niedopuszczalne wydaje się również dopuszczenie do diagnostyki preinplantacyjnej, która oznacza w istocie eugeniczne traktowanie człowieka i przyznawanie mu/lub odmawianie prawa do życia ze względu na choroby, stan ogólny czy "oceniany na oko wygląd".
Oczywiście oba projekty (a także przygotowany przez prof. Krzysztofa Marczewskiego projekt trzeci) to tylko propozycje. Co zrobią z nich politycy to zupełnie inna sprawa. Ale jedno pozostaje oczywiste, żeby w ogóle mówić o jakiejkolwiek refundacji z budżetu państwa, jakichkolwiek zabiegów in vitro, trzeba stworzyć takie zapisy, które byłyby maksymalnie akceptowalne moralnie. Propozycje prof. Wróbla idą w dobrym kierunku, ale rodzą wiele pytań, na które trzeba odpowiedzieć i zawrzeć w prawie. I wtedy przejść do rozmowy o tym, czy w pewnych przypadkach nie zgodzić się na częściową refundację. Choć i wtedy trzeba powiedzieć jasno sama procedura zapłodnienia in vitro będzie z punktu widzenia Kościoła złą moralnie i niedostępną (oczywiście z punktu widzenia moralnego i religijnego) dla katolików. A jeśli tak, to powstaje pytanie, dlaczego z ich podatków ma być finansowane coś, co dla nich jest nie tylko niedostępne, ale i niemoralne? Jedynym prawnym kompromisem, który można tu zatem osiągnąć są (nieco tylko doprecyzowane i być może zoastrzone) rozwiązania zawarte w projekcie prof. Wróbla, powiązane z zasadą, że państwo nie finansuje tej sfery medycznej, jako kontrowersyjnej dla pewnej, liczącej się części społeczeństwa.
Inne tematy w dziale Polityka