Rząd znalazł nowe pole, na którym rozpocznie uprawę polityki miłości. Tym razem będzie to polityka wobec Kościoła i katolików poważnie traktujących swoją wiarę. Donald Tusk postanowił bowiem, że od teraz metoda in vitro będzie refundowana z budżetu. Co to oznacza dla Kościoła i katolików wiadomo. Premier postanowił, że z pieniędzy katolików będzie finansowana metoda, która jest dla nich absolutnie moralnie nie do przyjęcia, jest - by posłużyć się cytatem "wyrafinowaną metodą aborcji".
Sprzeciw Kościoła jest tu więcej niż pewny. Gdyby hierarchowie zdecydowali się na milczenie to zdradziliby polityczne powołanie Kościoła, jakim jest obrona najsłabszych i pozbawionych głosu, czyli w tym przypadku istot ludzkich, które są poświęcane dla spełnienia pragnień rodzicielskich dorosłych. Ale i wtedy głos zabraliby świeccy katolicy, którzy wielokrotnie pokazywali już, że są odważniejsi i bardziej pryncypialni (co w tym wypadku oznacza przywiązani do nauczania Kościoła) niż pasterze. A premier ma tego świadomość, bo apelował już o nie wywoływanie świętej wojny w tej sprawie.
Donald Tusk wie również, że pieniędzy na tego typu - bardzo drogą i bardzo mało skuteczną metodę reprodukcyjną - zwyczajnie nie ma w budżecie. Szczególnie w sytuacji, gdy do Polski zagląda kryzys i wydatki trzeba ciąć. I zapewne właśnie z tego powodu za kilka miesięcy (a może tygodni) z żalem rozłoży ręce wyjaśniając, że nie znalazły się na ten szczytny cel pieniędzy, i na razie go zawiesza.
Jeśli zaś go teraz stawia to wyłącznie po to, by znaleźć dla siebie nowe tło. Straszenie ludzi PiS-em i przekonywanie, że niewiele robący rząd jest świetny (w porównaniu do poprzedniej ekipy), bo zawsze płynie z prądem - przestało już przynosić spodziewane efekty. I analitycy partyjni świetnie to dostrzegają. "Estetyczni" wyborcy zaczynają powoli mieć dość i trzeba ich odzyskać. A na to najlepszą metodą jest zestawieniem się z nowym modelem i dowodzenie, że jeśli nie my (wprawdzie nic nie robimy, ale to oznacza, że nie robimy też nic dla was niedobrego) to przyjdą straszni katolicy i nie będą refundować in vitro, zniszczą rewolucję seksualną i będą przekłuwać prezerwatywy w kioskach.
Na tym tle premier będzie mógł się wreszcie zaprezentować, jako otwarty, tolerancyjny i prawdziwie europejski polityk. I znowu stanie się przekonujący dla swoich "nowoczesnych wyborców", jako ostatnia nadzieja postępowców. A, że z braku pieniędzy nie zdecyduje się na refundację, to będzie też miał argument dla biskupów, którzy będą go przekonywać, że pewnych rzeczy robić nie należy.
Jednym słowem wil będzie syty i owca cała. A kiedy temat się przeżyje, media stracą zainteresowanie nim (jak nie stracą to zawsze można przywołać dziennikarza do porządku, jak zrobił to minister Boni), to znajdzie się coś nowego, nową grupę, na tle której premier będzie się prezentował ładnie, i którą będzie można straszyć dzieci, tak by "polityka miłości" mogła trwać.
Te wojenki przesłaniać mają to, że rząd niewiele robi, by realizować swoje obietnice. A jedyną jego siłą jest to, że zgrabnie wybiera sobie przeciwników, na tle których prezentuje się jako "mniejsze zło". Ich ceną jest jednak wprowadzanie do dyskursu publicznego postulatów, których wcześniej się nie stawiało.
Inne tematy w dziale Polityka