Tomasz P. Terlikowski Tomasz P. Terlikowski
113
BLOG

Ikona postępowej międzynarodówki

Tomasz P. Terlikowski Tomasz P. Terlikowski Polityka Obserwuj notkę 84
Barack Obama prawdopodobnie ma wygraną w kieszeni. Od wielu tygodni prowadzi w sondażach (chociaż, jak w Polsce, rozbieżność ich wyników jest zastanawiająca), ma po swojej stronie media (ich postawę na całym świecie najlepiej podsumowuje tytuł felietonu Jacka Żakowskiego "Baraku, musisz! Jesteś szansą dla nas wszystkich"), opinie publiczną świata (nie tylko zachodniego) i niewątpliwy charyzmat. Spece od wizerunku postarali się też o to, by hasła "Zmiana" nie przyćmiewały niepotrzebne informacje o tym, na czym owa zmiana ma polegać i czego dotyczyć. Słowem produkt doskonały, choć całkowicie nieznany. Trochę przypomina wielki wynalazek, o którym przez miesiące trąbiły media, jako o czymś co ma zrewolucjonizować świat, a który okazał się dwukołowym pojazdem...

Ten hałaśliwy marketing i medialna propaganda przeszkadzają w dostrzeżeniu, co realnie dostajemy w tym znakomitym opakowaniu. Kolor skóry kandydata na prezydenta (będący nie ma co ukrywać całkowicie obojętny z punktu widzenia politycznego czy moralnego) przesłania kolor Obamowych poglądów (który już znaczenie polityczne i moralne ma), czerń przesłania czerwień. Dramatyczna historia chłopca, który z nizin społecznych (bynajmniej nie czarnych) zmierza na szczyty nie przesłania fakt, że ważnymi elementami na tej drodze byli ludzie, którym - najdelikatniej rzecz ujmując - z Ameryką nie było specjalnie po drodze (marksiści, socjaliści, czarni radykałowie i muzułmanie). Ikoniczne wizerunki (jakoś dziwnie podobne do znaczków z komunistycznym zbrodniarzem Che Guevarą) i niechęć do Busha pozwalają pominąć fakt, że z tego, co wiemy o poglądach Obamy dość jednoznacznie wynika, że będzie on prezydentem słabym i podatnym na wpływy, takim jak John F. Kennedy (nie jest przypadkiem, że to właśnie za prezydentury tego bohatera pop-kultury Chruszczow wybudował mur berliński).

Już samo hasło "zmiana", z którym Obama idzie do wyborów rodzi obawy. I wcale nie chodzi o zmiany obyczajowe czy ekonomiczne (Bush nie był, wbrew temu co się o nim mówi, ideologiem wolnego rynku, a socjałem, którego nawet demokratom nie będzie łatwi wyprzedzić), ale o zmiany geopolityczne. Obama obiecał światu i Amerykanom, że zmieni się umiejscowienie Stanów na mapie. I jakoś trudno nie spodziewać się, że raczej prędzej niż później, ktoś postanowi sprawdzić, jak owa zmiana ma wyglądać. Terroryści muzułmańscy chętnie sprawdzą (a jeśli będzie trzeba pomogą podjąć trudne decyzje np. nasilając ataki, albo z nich rezygnując) jak wyglądać będzie nowa polityka w wojnie z terroryzmem. Rosja, która stoi na granicy wielkiego kryzysu - na razie gospodarczego, ale niebawem może także politycznego - też chętnie "sprawdzi" nowego prezydenta (a takie sprawdziany nie są zwykle specjalnie przyjemne dla sąsiadów Rosji, o czym przypominali - może w sposób nieco przesadzony konserwatywni analitycy). O Chinach czy Iranie nawet nie ma co wspominać. 

Oczywiście może się okazać (oby!), że Obama wyjdzie z tych prób zwycięsko, rezygnując z wypracowanego na potrzeby kampanii wizerunku i stając się silnym prezydentem globalnego mocarstwa. Może, ale nie jest to, biorąc pod uwagę jego przeszłość, specjalnie prawdopodobne. Rodzice Obamy poznali się na kursach rosyjskiego (a w tym czasie było to dość jednoznaczny akces ideowy), oboje byli mocno lewicowi, a późniejsze kontakty młodego Afroamerykanina także kierowały go raczej w kierunku antyamerykańskiej lewicy (często z sowieckimi kontaktami). Reakcja pastora Obamy na 11 września, czy wypowiedzi jego własnej żony na ten temat także pokazują, że nowy prezydent może być niezwykle podatny na wpływy terrorystów, które wcale nie uczynią świata bezpieczniejszym, a co najwyżej sprawią, że na jakiś czas ustaną zamachy. Jaka będzie tego cena trudno jeszcze przewidzieć...

Wszystkie te problemy, małe doświadczenie Obamy  nie stanowi jednak dla liberalnych mediów i rozmaitych piewców postępu najmniejszego problemu. Powodów jest kilka. Po pierwsze Barack Obama jest czarny. Po drugie, i zdecydowanie ważniejsze (u republikanów przecież też Afroamerykanów nie brakuje), ma odpowiednie (czytaj postępowe) poglądy polityczne. Po trzecie jego droga życiowa jest modelowa dla nowej lewicy. Brak rodziny (tatuś zapomniał powiedzieć mamusi, że ma inną żonę, zostawił ją z dzieckiem, które widział później jeden jedyny raz), matka szukająca wrażeń w męskich ramionach w różnych regionach świata (jednym z przybranych "tatusiów" był indonezyjski muzułmanin), interkulturowe (czyli pozbawione jakiegokolwiek zakorzenienia) i areligijne wychowanie i podrzucenie dziecka dziadkom - wszystko to wpisuje się znakomicie w model postrodzinny.
 
A później też było nieźle. Odpowiednie afiliacje i wybory ideowe (nieodmiennie radykalne), odpowiednio mocne odcinanie się od tradycji własnego kraju i sprzeciw wobec polityki Busha - czynią z Obamy ikonę polityczną postępowej lewicy na miarę - wspomnianego już - Che Guevary. Stąd tak mocne poparcie dla niego, stąd unikanie kłopotliwych pytań wśród zdecydowanej większości, nie tylko amerykańskich ludzi mediów czy innych polityków lewicy.

Problem jest tylko taki, że rządy lewicowych ikon pop-kultury zazwyczaj źle kończą się dla krajów, w których do nich dochodzi i dla świata. I nie chodzi mi tylko o podziwianych przez zachodnich intelektualistów kilkadziesiąt lat temu towarzyszy Mao, Pol Pota czy Fidela Castro (do nich Obamie daleko, a i jego władza będzie daleko mniejsza), a o Kennedy'ego, który - choć niezwykle popularny - był najgorszym w XX wieku prezydentem USA. Związek Sowiecki wiele zyskał na jego prezydenturze, czego nie da się powiedzieć o wolnym świecie. Oby tym razem nie było tak samo... Oby (mowa tu o nadziei biblijnej, czyli wbrew faktom) wygrał McCain!
 

Chrześcijański konserwatysta Tomasz Terlikowski Utwórz swoją wizytówkę A oto i moje dzieła :-) Apel ATK ws. CBA

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (84)

Inne tematy w dziale Polityka