W Krakowie zawyły syreny, dzwon Zygmunta bił, metropolita odprawił mszę świętą dla wszystkich. A w Warszawie ludzie władzy (także kościelnej) uznali, że można udawać, że ludzie na Krakowskim się nie liczą, że ich uczucia nie mają znaczenia, i że powinni jak najszybciej zakończyć żałobę.
Od jakiegoś czasu zastanawiam się, dlaczego 10 kwietnia, w moim mieście, nie zorganizowano mszy na Placu Piłsudskiego? Dlaczego nie zawyły sygnały, a budynki nie zostały udekorowane flagami? I ta wątpliwość jest dla mniej tym mocniejsza, że Kraków (rządzony przez człowieka lewicy) pokazał, że można, że – mimo różnic politycznych – można pamiętać w sposób godny.
A Warszawa, miasto, które prezydent Lech Kaczyński był prezydentem, zdecydowało inaczej. Ludzie władzy w naszym mieście postanowili, że nie będą z ludźmi, którzy tego dnia zjeżdżali do Warszawy z całej Polski. Wybrali milczenie (jest dla mnie zastanawiające, że zabrakło tego dnia kazania mojego pasterza kardynała Kazimierza Nycza), obojętność, nieskrywaną pogardę (tę najlepiej widać było w tym, że przeciwko modlącym się, pamiętającym ludziom wystawiono kordony policji, jak przeciwko przestępcom).
Szkoda i boli. Ale i tak nie zmienia faktu, że na Krakowskim było życie, wiara i nadzieja.
Inne tematy w dziale Polityka