Układ kalendarza liturgicznego sprawia, że rocznica wydarzenie, które wydarzyło się w wigilię Niedzieli Miłosierdzia, w tym roku przypadać będzie na Wielki Post. I choć to oczywisty przypadek wywołany niuansami liturgicznego ustalania daty Wielkanocy, trudno nie dostrzec w tym także wymiaru symbolicznego.
Tamte wydarzenia, choć tak bolesne, dotkliwe, tragiczne – jednak dawały nadzieję. Po 10 kwietnia zobaczyliśmy prawdziwą Polskę. Zjednoczoną, solidarną, rozmodloną, zakorzenioną. Wielogodzinne kolejki na Krakowskim Przedmieściu, nocne i dzienne Polaków rozmowy dawały nadzieję, że wreszcie otrząśniemy się z historycznej drzemki, że wreszcie zaczniemy realizować wielkie powołanie, jakie powierzył nam Pan, że ten smoleński znak, tak mocny, brutalny wreszcie nas przebudzi. Data, miejsce, liturgiczny kalendarz były zbyt mocnym dowodem na znaczenie tamtego wydarzenia, by można to było zlekceważyć. I jeszcze te wulkany…
I choć błyskawicznie z rozmaitych nor powyłaziły szczury, którym zależało wyłącznie na zniszczeniu tamtej mocy, tamtej solidarności, wielkiego narodowego i religijnego odrodzenia, to kolejne wielkie celebry i symboliczne decyzje (choćby o pochówku na Wawelu pary prezydenckiej) dawały nadzieję. Widoczna rola Kościoła, którego reprezentantów wypowiedzi – akie jak słynna homilia arcybiskupa Józefa Michalika – pozwalały na głębsze odczytywanie sensu wydarzeń smoleńskim – uświadamiały, że katolicyzm, a szerzej chrześcijaństwo pozostają jedyną religią cywilną, jaką mają Polacy.
A potem było już tylko gorzej. Zaczęło się stopniowe zwalanie winy za wydarzenia na Polaków, ze szczególnym uwzględnieniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego, mowa nienawiści wróciła, a Kościół (w którym ponownie dostrzeżono zagrożenie) zaczął być o wiele ostrzej zwalczany. Chadecy z nazwy zabrali się nawet za usuwanie krzyży czy za stanowienie prawa, którego skutkiem ma być zabijanie… Status quo przestało zatem istnieć. Zwieńczeniem tamtych wydarzeń była wielka apostazja części (niewielkiej, ale symbolicznie istotnej) młodzieży, która krzyczała „wybieramy Barabasza”, tym samym wyrzekając się Chrystusa.
I tak już zostało. Kultura amnezji opanowuje nas coraz bardziej. Politycy walczący z pamięcią wciąż wygrywają, a udawanie, że nic się nie stało uchodzi za rację stanu (niestety czasem także w ustach duchownych). Wspomnienie o znaczeniu tamtego wydarzenia, o tym, że był on znakiem, wezwaniem do działania, do podjęcia wielkiej dziejowej misji jest kwitowane – w najlepszym wypadku – wzruszeniem ramion, jeśli nie pogardliwym prychnięciem i uwagami na temat oszołomstwa rozmówcy. Delikatne wspomnienie, że Jezus w objawieniach siostry Faustyny, a późnie także Jan Paweł II i Benedykt XVI powierzyli nam misję bycia świadkami Bożego Miłosierdzia i reewangelizatorami Europy, wywołuje już wściekłość i sugestię, że osoba, która to wypowiada jest megalomanem.
Słowem z odczytywania znaku pozostały nici. Tylko nieliczni chcą jeszcze pamiętać o ofiarach, a jeszcze mniej liczni próbują z tego mocnego znaku wyciągnąć wnioski duchowe, a nie tylko polityczne. Jesteśmy zatem wciąż w okresie Wielkiego Postu. A może nawet mocniej: jesteśmy wciąż w okresie Wielkiej Soboty. Ofiara (nie porównuję jej do Jedynej Ofiary) została złożona, ale nie ma jej pozytywnych skutków, nie ma przemiany, nawrócenie, podjęcia misji. Mam wciąż nadzieję, że po tym narodowym Wielkim Poście (nie wiem, ile może on trwać, może jak wędrówka Żydów, i czterdzieści lat) przyjdzie czas na naszą narodową Niedzielę Zmartwychwstania, odrodzenia patriotycznego i moralnego. Wierzę, ale jest to wiara Abrahama, bez większych dowodów empirycznych. A wierzę, bo mam świadomość, że odrzucenie takiego znaku będzie nas drogo kosztować. Nie, nie mówię o katastrofach, mówię o tym, że przestaniemy być Polakami w sensie ścisłym. Zaprzepaścimy szansę na własną drogę. I nie chcę takiej ceny dla moich dzieci.
Inne tematy w dziale Polityka