Te sześć dni w Chartumie było, jak najlepsze rekolekcje adwentowe. A jednocześnie dało wgląd w prawdziwą wojnę cywilizacji.
9.12.2010
Witaj Afryko! Wizy wystawione, jak na warunki sudańskie błyskawicznie. Pięciu urzędników (w tym jedna kobieta w twarzowej niebieskiej chuście mundurowej) załatwili to w godzinę. A to bardzo szybko, biorąc pod uwagę, że moim paszportem, zajmowało się (sprawdzaniem, poprawianiem, dopisywaniem czegoś, przenoszeniem) pięć osób. A mimo tak licznej reprezentacji nie zwrócili oni uwagi na zakazane w tym kraju w paszportach pieczątki z lotniska Ben Gubiona. Inna rzecz, że tak liczna reprezentacja urzędników zajmujących się jednym paszportem, wyjaśnia, dlaczego za wizę trzeba zapłacić (podliczając wszystkie koszty) 800 dolarów.
Nocleg, znowu jak na warunki afrykańskie, w świetnym miejscu. Wprawdzie w pokoju jest tylko łóżko (pod wiatrakiem, który ma nie tylko chłodzić, ale i chronić przed robalami) i klęcznik, farba zaś odchodzi ze ścian płatami. Za to ludzie przesympatyczni. Przed wejściem czekał już na nas przesympatyczny Afrykańczyk, który uparł się, żeby zanieść nam bagaże do pokojów. Nawet się zastanawialiśmy, czy nie dać mu jakiegoś drobnego „podziękowania”, ale na szczęście jakoś nam to nie wyszło. Na szczęście, bo okazało się, że ten przesympatyczny człowiek to był sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Sudanu, czyli taki nasz biskup Stanisław Budzik…
*
Szczególne doświadczenie uniwersalności Kościoła. Z Grzegorzem uczestniczyliśmy dziś we mszy sprawowanej po angielsku przez dwóch sudańskich duchownych. Kaplica, poza ołtarzem, tabernakulum, klęcznikami i miejscami do siedzenia pozbawiona była wystroju. Jedynie ze ściany odchodził (bo był przyklejony) obraz św. Jerzego walczącego ze smokiem. Kazanie fantastyczne. Izajasz – podkreślał ojciec Santino (ten, co chcieliśmy mu dać dolara) – mówi nam nie o dawnych czasach, ale o naszym domu. Na koniec Komunia Święta, po którą podchodziliśmy do ołtarza i sami Jej sobie „udzielaliśmy”.
Przy śniadaniu rozmawiamy o referendum w Sudanie, o tym, czy oznacza ono pokój. Ojciec Abraham (nazywamy go już niemal do końca naszego pobytu w Sudanie our father Abraham) wyjaśnia, że na razie nie ma szans na dogadanie się z muzułmanami. – Czy zatem możliwy jest podział? – pytamy. A on z promiennym uśmiechem odpowiada: „konieczny, ale będzie przy tym sporo przemocy”.
*
Zaraz po śniadaniu ruszamy do salezjanek, przy parafii męczenników z Ugandy (to ci, których zamęczono, bowiem nie chcieli się prostytuować homoseksualnie z władcą). Pracuje tam siostra Teresa Roszkowska z Polski. Roześmiana, rozgadana we wszystkich możliwych językach (w zdania po polsku wtrąca zwroty po arabsku i angielsku) siostra może godzinami opowiadać o tym, co się dzieje w Sudanie. Ale przede wszystkim o Sudańczykach z Południa, których uwielbia. – Proszę zwrócić uwagę, jacy oni są piękni – uśmiecha się.
Jej przełożoną w zgromadzeniu jest siostra Julliet. Córka polityka sudańskiego, którego chciano zmusić do zmiany wyznania i przejścia na islam. Nie zgodził się. Z dnia na dzień stracił pracę! Ale pozostał przy Chrystusie. Takie decyzje to w Sudanie niemal codzienność. Może nie od razu na poziomie polityków, ale na poziomie tego, czy będzie co do garnka włożyć czy nie. Muzułmanin ma łatwiej. Łatwiej mu znaleźć pracę, łatwiej utrzymać rodzinę, łatwiej kupić wodę. A mimo to na islam przechodzą nieliczni. To jest takie chrześcijańskie męczeństwo w codzienności.
Nie zawsze tak było. Tu w Mayo opowiadają nam historię burzenia obozów, i postawionych tam kościołów. Jeden nawet udało się buldożerami, z zaskoczenia zniszczyć. Ale w kolejnych zgromadzili się już ludzie. Kobiety, dzieci, siostry zakonne, księża. Śpiewali i modlili się czekając aż rozjadą ich gigantyczne koła buldożerów. I gdy jeden z nich był już zaledwie kilka metrów przed malutką, ubogą świątynią przed koła wyskoczył chłopak (już nie żyje – relacjonują nam). Rozdarł koszulę na piersiach i stanął przed pojazdem. Mógł zginąć. Powstrzymał jednak jadących. Kierowca buldożera nie chciał być mordercą. Zatrzymał się. Kościół przetrwał.
*
W Mayo (jeden z obozów dla uchodźców) – a opowiadają nam o tym sami jego mieszkańcy – religia nie jest głównym problemem. Ubodzy razem walczą o przeżycie (tu słowa „chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj” – brzmią ze szczególną mocą). Odwiedzają się, pomagają sobie. Są razem. Im wyżej jednak tym gorzej. Chrześcijanie są w Sudanie (na Północy) obywatelami drugiej kategorii. Z powodu religii, ale także z powodu koloru skóry. Czarny ma zawsze trudniej, nawet jeśli jest muzułmaninem. Jesteśmy ciemny jesteś gorszy, pozbawiony części praw, które zarezerwowane są dla arabskich rządzących Sudanem.
W Mayo poraża także świadomość, że większość z mieszkańców tego miejsca (coraz mniej licznych, bo ogromna rzesza wraca na Południe) to ludzie znikąc. Oni nie są z Chartumu, bo wciąż myślami, korzeniami, marzeniami tkwią na Południu Sudanu, w czarnej, zielonej Afryce. Ale prawda jest taka, że nie są także stamtąd. Do Chartumu często przybyli – uciekając przed wojną – ich rodzice, a niekiedy dziadkowie (średnia wieku w Afryce jest o wiele niższa niż w Europie). Oni są drugim lub trzecim pokoleniem. Nie znają tamtych miejsc, mówią po arabsku, a jako że często żenią się między sobą nie zważając na różnice plemienne – są wykorzenieni z tamtych tradycji. Nie znają też świata zieleni. Cały ich świat to pustynia.
A uciekają, bo tam ma być lepszy świat. Tu nawet bogate domy są z gliny. A większość to szałasy zrobione z patyków (za które trzeba słono płacić) i szmat. W takich miejscach żyją, umierają, płodzą się tysiące ludzie. Kolor (inny niż piaskowo-gliniany kolor pustyni) w te miejsca wnoszą wyłącznie stroje kobiet. Ich kolorowe chusty i fryzury dają radość. A ciężka praca, zaangażowanie, walka o codzienność sprawiają, że wiele z tych rodzin w ogóle ma co do garnka włożyć.
*
Rozmowy z mieszkańcami tego miejsca uświadamiają, czego doświadczali Żydzi w Starym Testamencie. Wyrzuceni poza swój dom, siedzieli na rzekami Babilonu i płakali za ojczyzną. Ale gdy do niej wracali okazywało się, że tam już są inni, że nikt na nich nie czeka, a jeśli czeka to po to, by ich nie wpuścić. Nikt ich nie chciał, a tam gdzie byli pozostawali obcy.
Może to właśnie stąd bierze się mocna, żywa wiara Sudańczyków z Południa. Słowo Boże jest jakby kierowane do nich, bo oni są jak ludzie Starego Testamentu. Są twardzi, czasem okrutni, ale przede wszystkim wygnani ze swoich miejsc, głodni, osamotnieni i dlatego potrzebujący Boga. My ludzie Zachodu już tego nie mamy. Wygoda zabiła w nas potrzebę Boga, zaufania, otwarcia. Nie musimy modlić się o chleb, bo go zwyczajnie mamy. Bóg zaś jest Bogiem porzuconych, samotnych, odartych ze wszystkiego, a nie nażartych sybarytów. Syci, zadowoleni łatwo o Bogu zapominają.
My już tu na ziemi odbieramy swoją nagrodę. Tu w Sudanie, dla mnie białego, jakoś szczególnie mocno brzmi Ewangelia o bogaczu i Łazarzu.
„Żył pewien człowiek bogaty, który ubierał się w purpurę i bisior i dzień w dzień świetnie się bawił. U bramy jego pałacu leżał żebrak okryty wrzodami, imieniem Łazarz. Pragnął on nasycić się odpadkami ze stołu bogacza; nadto i psy przychodziły i lizały jego wrzody. Umarł żebrak i aniołowie zanieśli go na łono Abrahama. Umarł także bogacz i został pogrzebany.
Gdy w Otchłani, pogrążony w mękach, podniósł oczy, ujrzał z daleka Abrahama i Łazarza na jego łonie. I zawołał: „Ojcze Abrahamie, ulituj się nade mną i poślij Łazarza; niech koniec swego palca umoczy w wodzie i ochłodzi mój język, bo strasznie cierpię w tym płomieniu”.
Lecz Abraham odrzekł: „Wspomnij, synu, że za życia otrzymałeś swoje dobra, a Łazarz przeciwnie, niedolę; teraz on tu doznaje pociechy, a ty męki cierpisz. A prócz tego między nami a wami zionie ogromna przepaść, tak że nikt, choćby chciał, stąd do was przejść nie może ani stamtąd do nas się przedostać”. (Łk 16, 19-31).
Bogacz już odebrał swoją nagrodą. My też odbieramy. Oni zaś – te dzieciaki, matki szalejące z rozpaczy po śmierci niemowląt, ojcowie z trudem walczący o to, żeby było co włożyć do garnka tego konkretnego dnia, dziewczynki gwałcone czy sprzedawane – swoją nagrodę odbiorą tam. Bóg jest ich sprawiedliwością, Bóg jest gwarancją (o czym pięknie pisał Benedykt XVI), że ta krzycząca niesprawiedliwość nie będzie wieczna. Bóg jest ich obrońcą. I biada nam wtedy. Biada!
*
Islam jest w Chartumie religią władzy, przemocy dyskryminacji. Chrześcijaństwo zaś wspólnotą wykluczonych, pogardzanych, odrzuconych i słabych. A mimo to do księży (nikt nie przyzna się do tego oficjalnie, bo grozi za to śmierć) przychodzą młodzi muzułmanie, także młodzi Arabowie (czyli elita elit) i proszę o chrzest. Proszę, bo odkryli, że Koran, że islam to pustka, nicość. Proszę, choć wiedzą, że za zmianę wyznania grozi im śmierć. Będą zaś żyli, tylko jeśli uciekną z kraju. Ich sytuacja, ale i wybór to zaprzeczenie słów dialogistów, wciąż opowiadających o pięknie islamu, o tym, że islam jest religią pokoju i miłości.
Sudan to granica między cywilizacjami. Między cywilizacją arabską a afrykańską. Między światem Arabów a światem czarnych. Na ulicach wszystkie typy ludzkie. Od lekko oliwkowych Arabów, przez Etiopczyków, aż do różnych odcieni czerni. Kobiety niekiedy zaś mają twarze czerwono-pomarańczowe. To te, które zdecydowały się „wybielić”. Tendencja do wybielania to tu zmora. Często dopada je później rak, a część umiera na odwodnienie.
CDN.
Specjalne podziękowania dla polskiego oddziału organizacji Pomoc Kościołowi w Potrzebie, którego projektu nasza wyprawa do Sudanu była częścią.
Inne tematy w dziale Polityka