Hańba? Żenada? Wstyd? To najsłabsze słowa, jakie cisnął się na usta po tym, co – jako Fronda.pl – usłyszeliśmy od kanclerza warszawskiej kurii na temat ks. Stanisława Małkowskiego. Kapłan ten oznajmiło mianowicie, że nie ma nic nowego w wydanym duchownemu nakazie milczenia (a o tym poinformowano księdza podczas niedawnej rozmowy), bowiem ten obowiązuje go od stanu wojennego. A teraz o nim tylko przypomniano.
Ta informacja zapiera dech w piersiach. A spokój, z jaką jest wypowiadana budzi już nawet nie przerażenie, ale obrzydzenie. Oto dowiadujemy się, a wysoki urzędnik Kurii nie widzi w tym nic dziwnego, że dla warszawskich pasterzy jedyną nagrodą za bohaterstwo, za odwagę, za walkę o Kościół i Polskę jest nakaz milczenia. I że od czasów stanu wojennego nic się nie zmieniło, a księża, którzy mieli odwagę muszą zostać za nią ukarani.
W takiej sytuacji aż trudno nie zapytać, co by było z księdzem Jerzym Popiełuszką, gdyby to ksiądz Stanisław Małkowski został zamordowany? Czy w roku 2010 – ten błogosławiony obecnie kapłan – nie byłby wezwany do Kurii i nie poinformowano by go, że ma milczeć, że nie ma prawa modlić się z ludźmi pod Krzyżem? Czy rzeczywiście trzeba było zostać zamordowanym, by władze kościelne doceniły bohaterstwo i odwagę? I wreszcie, czy beatyfikacja i piękne słowa o księdzu Jerzym nie są jedynie pustosłowiem, które nie ma najmniejszego przełożenia na działanie kurii w Warszawie?
Mam nadzieję, że decyzja Kurii z okresu stanu wojennego zostanie cofnięta. Mam nadzieję, że metropolita warszawski nie wiedział o działaniach swoich podwładnych. I że sprawę da się jeszcze uratować. Mam nadzieję… I wiem, że my katolicy musimy zrobić wszystko, by decyzje z okresu stanu wojennego przestały w naszym kraju, w polskim Kościele obowiązywać.
Inne tematy w dziale Polityka