Z przyjemnością czytam kolejne kulinarne notki kolegi Alamira. Nie żebym tam był jakimś wielkim smakoszem, chociaż zjeść i wypić dobrze lubię. Własnym gotowaniem takoż się nie pochwalę, bo jeno woda na herbatę wychodzi mi całkiem expedite. Także poczytać o czymś pysznym, zwłaszcza gdy opowieść dobrze napisana i z klimatem, lubię. I właśnie wpadła mi w oko notka o świniobiciu, procederze znanym mi zresztą dobrze z dzieciństwa w małopolskiej wsi. Z jednym tylko tym razem autor zupełnie dla mnie nie utrafił – zapowiedzią niepojętej brutalności i arcybarbarii. Wtedy naszło mnie na popełnienie dokumentalnej notki o węgierskim świniobiciu. Na koniec opowieści zapytam: Alamira, co Ty wiesz o wieprzomorderczym hardkorze?
Rzecz działa się, dokładnie nie pamiętam, gdzieś w 2004 lub 2005 roku na południowym wschodzie Węgier, w pozostałej przy bratankach maleńkiej resztówce historycznego Siedmiogrodu. Jesienią urządzali tam sobie ogólnowęgierskie zawody w świniobiciu. Ogólnowęgierskie, to znaczy były drużyny z aktualnych, potrianońskich Węgier, z Rumunii, Serbii, Chorwacji i Słowacji. Pracowałem wtedy dla samorządu jednego z naszych miasteczek, które współpracowało wtedy, bardzo owocnie zresztą, z partnerskim miasteczkiem węgierskim. Pewnego dnia telefon. Informacja o imprezie, jej randze i znaczeniu dla bratanków – i prośba. Ty, załatw polską drużynę na nasze zawody. Macie przecież u siebie dobre zakłady mięsne, przygotujemy wszystko, co potrzeba, przyjmiemy i ugościmy. Strasznie, no strasznie nam na tym zależy. Powody swoje, wyborcze też, a jakże, mieli - odmówić nie wypadało. Co prawda termin był okropnie bliski, ale udało się zebrać ekipę – i hajda!
Na miejscu zaskoczenie za zaskoczeniem. Wielki, błotnisty plac (jakoś koniec października był), budy z paleniskami, zero pieca wędzarskiego. E tam, Polak potrafi – żelazną beczkę sobie mimo językowych trudności skołowaliśmy. Na dodatek okazuje się, że do zawodów przynależy własnoręczne ubicie przez każda drużynę wieprzaka do sprawienia. Nie ma, że boli. Nie ubijesz, wypadasz z konkursu. Popatrzyliśmy na siebie – psiakrew, przecież nie po to jechaliśmy paręset kilosów, by teraz rezygnować. Polacy nie maminsynki. Zaczyna drużyna gospodarzy. Cholera, wypędzają z zagrody wielkie, łaciate, szczeciniaste bydlę, rzucają się hurmem, czterech trzyma powaloną świnię za nogi, a piąty kłuje nożem po gardzieli. Opalają ubitą ustrojstwem, do którego chwilę wcześniej nasypali spróchniałego drewna (przypomina toto pszczelarską podkurzarkę z dodaną korbą, która napędza nadmuch powietrza). Nawet sprawnie. Patroszą na leżąco, na deskach.
Nasza kolej coraz bliżej, załatwiam parę kołków na kozioł, żeby świniaka do wypatroszenia zawiesić i próbuję zdobyć dużą siekierę, by było czym ofiarę ogłuszyć. E. Siekierę, po co? Nie wolno. Dlaczego? Pilnujący zawodów weterynarz gada (powtarzam na odpowiedzialność tłumacza), że to byłoby niehumanitarne. W zawodach musicie po naszemu. Uff… Po coraz bardziej rozdeptanym błotku biegał, całe szczęście, bardzo istotny element imprezy. Ubrany po kucharsku jegomość, z ciągle uzupełnianą wielką tacą, pełną szeregów pięćdziesiatek rozmaitych palinek. Walnąwszy po całej cesarskiej gruszkówki byliśmy gotowi na wszystko. Uczynni gospodarze uzupełnili nasz zespół (było nas tylko czterech) o jednego osiłka do trzymania i jazda. Bydlę leży, ale nasz mistrz z wielkim nożem, w emocji zamiast ułapić kudłatą świnię jedną ręką, by drugą pewniej ostateczny cios zadać, złapał jakoś za rękę naszego pomocnika. Wegier drze się po swojemu i wierzga, myśląc zapewne, że (a obrośnięty był brodą też niezgorzej) nasz się nożem zamierza na schwytanego. Puszczony przezeń świniak też wierzga, i kwiczy wniebogłosy, harmider nie do opanowania. Druga przymiarka już lepiej… Świnia martwa. No to już z górki, chociaż lokalsi przyglądają się naszym poczynaniom ze zdziwieniem i coś tam po swojemu komentują.
Po rozebraniu tuszy z ulgą zostawiłem robienie polskich kiełbas i całej reszty fachowcom, koncentrując się na zlokalizowaniu tacowego i degustacji innych rodzajów palinki. Pokumałem się z rudym jak Hans olbrzymem, który okazał się być węgierskim ziomkiem z Wojwodiny, więc po serbsku umiał. Słowiański język i zaopatrzenie w lokalną odmianę gruszkówki (najlepszej, jakiej w życiu próbowałem) dopełniło porozumienia, zwłaszcza że Miklos przestrzegał przed mieszaniem gatunków napojów, co z pełnym zrozumieniem przyjąłem.
Pod wieczór, z radością obserwowałem oblężenie naszego kramiku, chociaż asortyment znacznie się różnił od tradycyjnych węgierskich wyrobów, jakie serwowali pozostali.
Inne tematy w dziale Rozmaitości