Ostatnio pisałem tu o generale i admirale, ale wojsko to nie tylko najwyższe szarże. Bez szeregowców go nie będzie. Natknąłem się ostatnio na fascynującą historię, wartą, by się nią teraz, w listopadzie podzielić. Szerzej, z nazwiskami i miejscowościami będzie w planowanej większej publikacji.
XIX -wieczna galicyjska wieś zasłużenie stała się w naszej zbiorowej pamięci synonimem biedy. Przeludnienie i wynikające zeń skrajne rozdrobnienie gospodarstw dało efekty zastraszające. Ale gdy drukowano najsławniejszy opis tej sytuacji – „Nędzę Galicji w cyfrach” Stanisława Szczepanowskiego (1888) zaznaczał się już przełom ku lepszemu. Na poprawę warunków życia wpływały jednak nie tyle wysiłki autonomicznych władz prowincji, co rozwój przemysłu naftowego, oraz emigracja zarobkowa. Oczywiście nie próbuję tu deprecjonować starań tych pierwszych, które przełożyły się na znaczącą rozbudowę sieci transportu kolejowego i drogowego oraz poprawę stanu oświaty. Ale to ropa naftowa i boom imigracyjny w Ameryce Północnej zdziałały najwięcej. Już po wojennej katastrofie małopolscy wieśniacy wspominali, że „za Austrii”, przed 1914 rokiem żyło się znośnie.
W takich, poprawiających się warunkach przyszedł na świat w 1877 roku Jan, ojciec bohatera naszej opowieści. Samodzielne życie rozpoczął w 1898 r., zawierając związek małżeński i zakładając własne gospodarstwo. Było tego 3,5 hektara ziemi ornej plus kawałek lasu. Co prawda w rodzinnej wsi było tylko cztery większe (zaledwie pięciohektarowe, oraz siedmiohektarowe „plebańskie”), ale osobie o nieco większych aspiracjach nie mogło wystarczać. Za dużo, by umrzeć, za mało, by żyć. Urodziło się troje dzieci – Józef (1900) i Maria (1901) i Jadwiga (1904), Jan dorabiał w pobliskiej kopalni ropy, ale opowieści o Ameryce coraz bardziej kusiły.
Rodzinna decyzja zapadła w 1906 roku. Tak jak wielu innych wyruszył do Hamburga, a stamtąd do Nowego Jorku – z założeniem, że wróci za pięć lat z pieniędzmi. Wielu podobnych wracało, dokupywało ziemi, lokowało zdobyty grosz na procent w różnych finansowych instytucjach, albo tez pożyczało go innym samodzielnie. Jan dość szybko opanował język nowego kraju i zdyskontował ślusarskie doświadczenie nabyte w kopalnianym warsztacie. Już po roku znalazł pracę z zakładach zbrojeniowych Springfield (w Springfield, Massachusets). Gdy zaczął się zbliżać czas planowanego powrotu, jego perspektywa stawała się coraz mniej zachęcająca. Ale na przeszkodzie stała pozostała w kraju żona, fanatycznie przywiązana do własnej ziemi. Z przysłanego zza Wielkiej Wody grosza zdołała dokupić dodatkową morgę gruntu, poprawić budynki gospodarskie, wykarczować i zamienić w pastwisko gorszą część lasu. Tylko z budową nowego domu zamierzała czekać na powrót męża. Cały rok 1911 trwała gorączkowa wymiana listów o treści – z jednej strony „Natychmiast wracaj” – z drugiej „Bierz dzieci i przyjeżdżaj”. W 1912 Jan zastosował szantaż – napisał: „Nie wracam, rób co chcesz”. Zaś sąsiad z tej samej wsi, który właśnie powrócił, na jego polecenie rozsiewał plotki, że Jan chce w tej Ameryce znaleźć sobie inną kobietę. Balbina skapitulowała, ale niezupełnie. Ziemię i budynki wydzierżawiła, zamiast sprzedać, a w wielką podróż wybrała się tylko z jedną z córek. Trzynastoletni syn i o rok młodsza druga córka, który właśnie ukończyli miejscową szkołę ludową pozostali jako zakładnicy przyszłego powrotu. Po przybyciu na miejsce i rozeznaniu się w tamtejszych stosunkach kobieta, której do tej pory największą wyprawą był wyjazd do odległego o milę polską powiatowego miasteczka, zaczęła się łamać. W 1913 roku do Springfield sprowadzono Marię, a w kolejnym zaplanowano jednak sprzedaż gospodarstwa i przyjazd Józefa. Miał wyruszyć znaną już rodzinie trasą po zbiorach, we wrześniu 1914 roku. Tu jednak na przeszkodzie stanęła historia. 6 sierpnia Austro-Węgry znalazły się w stanie wojny z Rosją, a jesienią Moskale okupowali już niemal całą Galicję. Rzucony w wir dziejowy samotny nastolatek wycierpiał wiele. W 1917 roku, gdy wycieńczone austriackie wojsko zaczęło sięgać po jego rocznik, jak wielu innych zaczął się ukrywać. Opowieści powracających z nad Piawy kalek zrobiły swoje. Jak później wspominał, przy życiu trzymała go tylko nadzieja na połączenie z rodziną (powiększoną tymczasem o kolejną dwójkę rodzeństwa). Przez cały ten czas raz tylko dotarł do niego list, w 1916 roku, dzięki charytatywnym działaniom Komitetu Vevey.
Rodzina w Stanach szalała z niepokoju. Żadnych wieści, żadnej możliwości kontaktu. Materialnie powodziło się im coraz lepiej. Jan, już majster w korzystających z wojennej koniunktury zakładach kupił własny dom. Cały wolny czas poświęcali na szukanie możliwości sprowadzenia do siebie Józefa. Tej jednak nie było. Jan rozważał nawet w 1917 roku ochotnicze wstąpienie do oddziałów polskich we Francji, ale wzgląd na czwórkę dzieci musiał przeważyć. Tyle z tego korzyści, że gdy wspomniał o odejściu w pracy, zaproponowano awans i podwyżkę. Balbina dotarła aż do otoczenia Paderewskiego – poszukiwaniem zaginionego syna obiecał się zająć, gdy będzie to możliwe sekretarz Mistrza, Sylwin Strakacz. Uprzedzając wypadki – dokumenty świadczą, że nie były to czcze obiecanki. W 1919 roku Józef mógł zostać jednym z pierwszych legalnych europejskich imigrantów do USA.
Tymczasem jednak, latem 1918 roku poszukiwany przez żandarmerię Józef znalazł spokojniejszą przystań u nieznanych sobie wcześniej ludzi niedaleko Grybowa. Pracował na roli, najlepiej blisko lasu, by było gdzie się schronić. Całe szczęście takich jak on było wielu, a austriaccy funkcjonariusze stawali się coraz bardziej opieszali. Wieczorami podobnych zbiegów zaczął zbierać inny uciekinier, dezerter z armii austriackiej, były legionista. Pod jego wpływem zabiedzony uciekinier, marzący o mitycznej Hameryce podjął niespodziewaną decyzję. 28 października 1918 galicyjska Austria rozsypała się jak domek z kart, a powstająca Polska potrzebowała siły zbrojnej. W wystawionej o wiele później polskiej książeczce wojskowej Józefa jako dzień rozpoczęcia służby figuruje data 1 listopada 1918 roku. Co sprawiło, że uciekający przed austriackim poborem osiemnastolatek, syn małorolnego chłopa, po czterech klasach szkoły ludowej nagle, ochotniczo wstępuje do polskiego wojska? Atmosfera tych dni, przykład kolegów, przypadek? Szybko jednak przyszło mu zdawać z tego tytułu kolejne egzaminy. I batalion 15 pułku piechoty, po pospiesznym przeszkoleniu trafił na front ukraiński. W pierwszej potyczce pod Drohobyczem kompania naszego bohatera ponosi poważne straty, ginie legionowy kapral, który w listopadzie przyprowadził grupkę CK dezerterów do pułku. Ale walka jest wygrana. Rodzi się poczucie dumy - i obowiązku. Bo oto w kwietniu szeregowego Józefa w trybie pilnym wzywa aż dowódca pułku. Protekcja sekretarza Premiera sprawiła, że jakiś wyelegantowany oficer zaproponował możliwość zwolnienia z wojska, (pod pretekstem rzekomej małoletniości) i wyjazdu, na razie do Warszawy. Józef odmawia, melduje się do płk. Frysia z prośbą o pozwolenie na powrót do kompanii. Zdziwiony sztabowiec zabiera tylko skreśloną naprędce kartkę, która dotarła do Stanów, jako pierwsza od ponad czterech lat wiadomość dla rodziny (aktualnie w posiadaniu prawnuka brata jej autora, urodzonego w 1915 r. Tadeusza). „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Donoszę że żyję i mam się dobrze. Jestem polskim żołnierzem i honor żołnierski nie pozwala mi teraz odejść. Zobaczymy się po wojnie, zaniedługo. Stodołę i stajnię spalili moskale w 15 roku, ale dom ostał. Nie wiem jak tam teraz, bom dwa lata nie był. Ostańcie z Bogiem.”
Wojna nie trwała jednak tak krótko. Józef został zdemobilizowany dopiero w 1921 roku, w stopniu kaprala. Dwukrotnie został odznaczony krzyżem Walecznych: za walki pod Mozyrem i Stefankowicami. Nowa Polska wchłonęła go na stałe. Nigdy nie poznał osobiście swojego urodzonego już w USA rodzeństwa.
Inne tematy w dziale Kultura