W powodzi notek i komentarzy, która przelewa się przez S24 w związku ze sprawą aktualnej muzułmańskiej migracji do Europy zdumiewa szczególnie jedna rzecz. Brak praktycznie jakichkolwiek odniesień do stanowiska istotnego elementu euroatlantyckiego świata, jakim są Stany Zjednoczone AP. Tak jakby ono nie istniało, a Amerykanie nie interesowali się nigdy Bliskim Wschodem. A przecież tak nie jest. Ostatnio rzecznik Białego Domu Josh Earnest bardzo wyraźnie powiedział:
"Przekazaliśmy od 2011 r. ponad 4 mld dolarów na pomoc humanitarną dla ludzi, którzy uciekli z Iraku i Syrii do sąsiednich krajów. I dalej będziemy pomagali ONZ w jej wysiłkach na rzecz pomocy uchodźcom. Nie zamierzamy jednak sami ich przyjmować. To potworna tragedia humanitarna. Ale Europa jest w stanie sama poradzić sobie z tym problemem. Jesteśmy gotowi wspomóc ją w tym wysiłku finansowo oraz technicznie. Życzymy naszym europejskim partnerom powodzenia w rozwiązywaniu tego kryzysu. Cieszymy się, że Europa rozpoczęła w końcu walkę z tymi, którzy wykorzystują trudną sytuację imigrantów, czyli z przemytnikami."
Po czym stwierdził, że nie ma więcej nic do dodania.
Nietrudno rozszyfrować powody takiej wstrzemięźliwości na naszych łamach. Zorientowani w większości prawicowo zwolennicy powstrzymania, nawet przy użyciu siły migracyjnej fali z postrzegają zwykle USA jako największego sojusznika, lecz mają problem z pozytywną oceną aktualnego lokatora White House. Zwolennikom bezwarunkowego otwarcia nowym przybyszom możliwości osiedleńczych identyczny problem stwarza stanowisko administracji kierowanej przez niedawną nadzieję nowej lewicy. Toteż obie strony sporu zachowują w tej sprawie dyplomatyczne milczenie.
Z gruntu niesłusznie, ponieważ wobec skali zaangażowania Ameryki w tym regionie w okresie ostatnich kilkudziesięciu lat to właśnie ona posiada najlepsze rozeznanie co do istnejących tam obecnie realiów. Wiele można zarzucać Amerykanom, ale z pewnością nie brak wiedzy o aktualnym stanie rzeczy na Bliskim Wschodzie i w Afryce. Nie da się także oskarżyć ich o kompletny brak empatii, zupełne lekceważenie praw człowieka i znieczulicę wobec tragedii ludzkich. Skąd więc takie a nie inne stanowisko? Dlaczego USA nie idzie w krok z niektórymi europejskimi rządami i środowiskami i nie korzysta z okazji, by przygarnąć kilka milionów młodych, energicznych i zapewne jakoś wykształconych ludzi, którzy za bezpieczne schronienie byliby wdzięczni nowej ojczyźnie do grobowej deski? Dlaczego ponad trzystumilionowe społeczeństwo przyjęło 1000 (słownie jeden tysiąc) syryjskich uchodźców, i głośno zapowiada, że na tym koniec? Otóż odpowiedź jest bardzo prosta. Administracja amerykańska, niezależnie od tego, czy rządzą republikanie czy demokraci, zawsze działa według wypracowanych schematów. Amerykanie dokonali analizy oraz oceny sytuacji, i biorąc pod uwagę interesy własnego państwa i narodu podjęli decyzję. Nie wpuszczą do swojego kraju znaczących grup aktualnych migrantów, ponieważ niosą oni przede wszystkim zagrożenie. Ewentualne korzyści z ich przyjęcia zagrożeń tych, tak bezpośrednich (terroryzm, przestępczość), jak i bardziej długofalowych (zagrożenie uformowania się, podobnie jak to ma już miejsce w Europie nie asymilujących się ze społeczeństwem-gospodarzem społeczności muzułmańskich) w żaden sposób nie równoważą. Tak zdecydował najbardziej doświadczony w sprawach polityki imigracyjnej kraj, który wchłonął więcej niż jakikolwiek inny różnorodnych grup etnicznych i wyznaniowych, tworząc z nich społeczność o w miarę jednolitym systemie wartości! Z wypowiedzi rzecznika Białego Domu warto podkreślić trzy elementy: zrozumienie istoty problemu aktualnej migracji, wskazanie na konieczność jej powstrzymania i konieczność zdecydowanej walki z jasno określonym przeciwnikiem – jakim są organizatorzy („przemytnicy”). Z wyraźnym jednocześnie zaznaczeniem, że tym razem, inaczej niż w wojnach I, II i Zimnej problemu ZA Europejczyków nikt rozwiązywał nie będzie. Mogą liczyć na pomoc, ale nie na zastępstwo. Bardzo słusznie, wobec irracjonalnych zachowań części rządów europejskich, które problem usiłują przeczekać, naiwnie wierząc że „jakoś to będzie”, a istotne zmiany kursu politycznego i gospodarczego nie staną się konieczne.
I jeszcze jedna uwaga. Gdzie, wobec egzystencjalnego wręcz problemu są mityczne „instytucje europejskie”? Gdzie działania, stanowisko lub chociażby propozycje szefów Komisji, Rady, Parlamentu, okrzyczanej minister spraw zagranicznych UE? W trudnej sytuacji jasno okazują się jedynie nic nie znaczącą fasadą. Niewątpliwie jest to kolejną przyczyną wstrzemięźliwości USA, rozczarowanych brakiem systemowych zasad jakichkolwiek uzgodnień. Zapewne w bieżących sprawach znów jedyną sensowną transatlantycką platformą okaże się NATO.
Inne tematy w dziale Polityka