Może jeszcze nie tyle ukradli, co właśnie samowolnie i bez upoważnienia decydują o wygranej, tylko nie dla siebie bynajmniej. Co prawda do finalnego głosowania jeszcze pół roku i sporo może się jeszcze zdarzyć, ale podłożenie nogi i potknięcie się zaraz po starcie też znaczy wiele. Pierwszym i bardziej znaczącym w polskiej elekcji, jako oddziałujący na notowania dwójki faworytów wyścigu okazuje się być jak raz cudzoziemiec. I to na dodatek nie pouczający nas z niebotycznej we własnym rozumieniu wysokości Cywilizacji Zachodu choćby z jakiegoś Luksemburga, czy innego portugalskiego za...plecza, a dokładnie z przeciwnego kierunku. Wołodymir Zelenski teatralnie "nie pamiętający" nazwiska Nawrockiego i proszący o spotkanie z Trzaskowskim to dla uważnych obserwatorów żadne zaskoczenie. Jego nadzieje na Niemcy, posłuszeństwo ich wskazaniom politycznym i rabia wdzięczność za 5000 hełmów które mogły ocalić Kijów, gdyby je dostarczono na czas, odcisnęły się na działaniach rządu ukraińskiego w ciągu ostatnich dwóch lat wystarczająco jasno.
Tylko w tym konkretnym przypadku, wobec zmęczenia polskiej opinii publicznej i długotrwałą wojną, i pewnymi aspektami obecności Ukraińców w Polsce, i wreszcie licznymi przypadkami prób politycznego i gospodarczego wykorzystywania sytuacji na szkodę polskich interesów przez władze ukraińskie, demonstracyjne obściskiwanie kandydata PO na prezydenta oznacza dokładnie to samo, co pocałunek Almanzora. Z perspektywy Zełenskiego, nawet nie pamiętając o wytycznych z Berlina, popieranie rządów Tuska jest jak najbardziej korzystne i celowe - żadna inna ekipa nie będzie tak podatna na zawieranie z nim deal'ów, naruszających polskie interesy. W kwestiach których ekipa ta albo nie rozumie, albo lekceważy wpatrzona w unijną tęczę. Ale nie tłumaczy kompletnej nieznajomości nastrojów w sąsiednim kraju, które ostatecznie o wyniku wyborów (a wiec i o dalszych losach popieranej grupy) zdecydują. Po raz trzeci w przeciągu jednego stulecia, w decydujących momentach historii, ukraińskie elity polityczne wykazują się niezrozumiałą ślepotą i megalomanią. Uwierzyły, tak samo jak w okolicach wersalskiej konferencji pokojowej 1919 i pod koniec II wojny światowej, we własną wielkość, znaczenie oraz ważność swojego kraju dla wspólnoty międzynarodowej. Na dodatek, i to głupie przekonanie dzielą ze znaczną częścią polityków polskich, wydają się wierzyć w znaczenie słuszności swojej sprawy. Na dodatek uważają, że będzie to przyjmowanym przez innych argumentem. Zapominając o kwestii decydującej - identyfikacji interesów innych kontrahentów, i zmierzenia z nimi własnych możliwości. Oczywiście, całkowicie zrozumiały jest z ich punktu widzenia opór przed ekshumacjami wołyńskimi, które, jeśli będą przeprowadzane, przyciągną uwagę świata i unaocznią skalę i okrucieństwo zbrodni - osłabiając dramatycznie międzynarodową pozycję Ukrainy. Równie zrozumiała jest próba zdobycia szybkiego dostępu do pewnych segmentów rynku europejskiego, bez unijnych restrykcji prawnych i obostrzeń produkcyjnych. Jednak osiągnięcie tych celów, i dojście do perspektywy członkostwa w NATO i UE ponad Polską jest niemożliwe, nawet rzad Donalda Tuska na tak daleko idące ustępstwa pod grozą zmiecenia najdalej po upływie kadencji pójść nie może. Tym bardziej, że lista państw - zdecydowanych i otwartych przeciwników Ukrainy w Europie się wydłuża.
Zelenski, wbrew własnym marzeniom, politycznie jest już przeszłością. Perspektywa przerwania działań wojennych z Rosją to dla niego jednocześnie widmo wyborów, w których wobec nastrojów na Ukrainie jest bez szans. Oskarżany mniej lub bardziej słusznie o poważne błędy wojenne, dobór kadr i - tu całkowicie słusznie - o tolerowanie korupcji, przegra sromotnie z każdym poważnym przeciwnikiem.
Powyższe uwagi w żadnym razie nie podważają celowości udzielenia przez nas Ukrainie pomocy zwłaszcza w broni sprzęcie wojskowym, tak w pierwszych miesiącach wojny jak i później. Istnienie nieprzekraczalnego dla Rosji bufora, flankującego ponadto od południa jej białoruską odnogę jest dla nas niezwykle istotne. Niemniej istotna przy obliczaniu bilansu wydatków jest obecność Ukraińców w Polsce, tak dla gospodarki (jako uzupełnienie strat po masowej emigracji Polaków za pracą za "pierwszego Tuska"), jak i jako poważna zapora dla pałających empatyczną chęcią podzielenia się z nami masą "syryjskich uchodźców" sąsiadów z zachodu. Zapora mocna, zwłaszcza wobec trwającego od dwóch lat stanu permanentnej elekcji, zmuszającej do niezupełnego lekceważenia nastrojów potencjalnych wyborców. Konieczność wypracowania wobec południowo-wschodniego sąsiada wyważonego stanowiska, uwzględniającego tak zbieżności interesów strategicznych, jak i obowiązek obrony własnych pozostaje poważnym zagadnieniem polskiej polityki. Zaniedbanym przez rządy tak poprzedni, jak i obecny. Tym bardziej, że bezrefleksyjny antyukraiński i jednocześnie prorosyjski resentyment w Polsce podnosi głowę. Modna zawsze w środowiskach tzw. neoendeckich tendencja do negowania rosyjskiego zagrożenie i przypominająca (tu jak najbardziej słusznie) o niemieckim, z odwołaniem, a jakby inaczej, do myśli Romana Dmowskiego. Bez refleksji, że sformułowana przezeń przed wiekiem koncepcja powstała w krótkotrwałym oknie czasowym narastającej wrogości pomiędzy obu naszymi wielkimi sąsiadami, poprzedzonym stuletnią współpracą, a i w kolejnych epokach z dzisiejszą niemniej przez obu pożądaną. Oraz bez pamięci o tym, jak koncepcję ową potraktowali sami Rosjanie, co zresztą Dmowski w swojej "Polityce polskiej i odbudowaniu państwa" szczegółowo opisał. No, ale jak głosi celnie rosyjskie porzekadło, "Durakom zakon (prawo) nie pisan, a jesli pisan, to nie czytan. A jesli czytan, to nie poniat, a jesli poniat, to nie tak." Jeśli ruch narodowy odniósł historyczne sukcesy, to dzięki zupełnie innym koncepcjom Pana Romana niż te geopolityczne.
Drugiemu ze wspólników, stosownie do jego wagi udzielimy mniej miejsca. Grzegorz Braun, wywracając koncepcję długiego marszu Konfederacji z pewnością urwie Mentzenowi kilka procent poparcia, istotnych dla jej dalszych losów. Głosów zmarnowanych teraz, a pewnie i w przyszłości. Jeśli Pan Europoseł istotnie wziął poparcie dla siebie w ostatnich wyborach za efekt czegoś więcej niż zadowolenie z jego chanukowego performance, to czeka go poważne rozczarowanie. Nie po to wybraliśmy go do eurocyrku, by nie dość, że zamiast kolejnych widowiskowych akcji tam wyłącznie spokojnie i grzecznie siedział, to jeszcze na dodatek wracał zaraz do polityki krajowej waląc z buta w konstrukcję w której pokładamy jeszcze nadzieje.
Obu wymienionym, pozostając z nadzieją na ich kolejne akcje mobilizujące polski elektorat do wzięcia udziału w wyborach prezydenckich, życzę kolejnych sukcesów w pogrążaniu się.
Inne tematy w dziale Polityka