Pisanie o minionym tylko z pozoru jest zajęciem łatwym. Oczywiście pisanie z sensem. Wymaga nie tylko długotrwałych studiów nad opisywaną epoką, tak nad źródłami powstałymi współcześnie, jak i opiniami tych, co zajmowali się badaniami nad nią przed nami. Ale przede wszystkim poznania wypracowanych przez wieki metod badań historycznych, zasad krytycznego podejścia do źródeł. Jednym z podstawowych, a powszechnych błędów publicystów piszących o dziejach jest przyjmowanie a priori założonej tezy, którą obraz przeszłości ma jedynie uzasadnić. Dlaczego nazywam to błędem? Banalnie proste – aby osiągnąć zamierzony efekt, zazwyczaj pisarz zmuszony jest do przykrawania, wybierania i wciskania elementów tak, by pasowały do obrazka. Z pominięciem tych wydarzeń i osób, które nie pasują. Czy jednak powstały w wyniku zastosowania tej metody obrazek ma coś wspólnego z prawdą? Najczęściej nie za wiele. Jednak pokusa, by to „historyk” prowadził Historię, a nie odwrotnie bywa dla wielu zbyt silna, by się jej oprzeć.
Nie będzie oczywiście dla Czytelnika tajemnicą, że ja tu o bardzo ciekawym, dobrze przygotowanym i świetnie literacko opracowywanym cyklu, spod błyszczącej pozłotki którego niestety ciągle paskudnie i zbójecko wyłazi trąd opisanej wyżej korozji. Nie może jednak być inaczej, skoro obarczony jest on tą właśnie metodą jako grzechem pierworodnym.
Nie czas i miejsce tu na rozprawienie się we wszystkich szczegółach i niuansach z narracją o korsykańskim potworze-eksploatatorze i dobroczynnym altruiście Aleksandrze. Tudzież zakuwaniu francuskim młotem w niemieckie okowy i przeciwstawianiu tymże rosyjsko - polskiej Arkadii. Poważniej zainteresowani bez trudu znajdą odpowiednią literaturę.
Ale tym, którzy po nią nie sięgną, nie od rzeczy będzie w telegraficznym skrócie przypomnieć, jak się rzeczy w istocie miały. A miały się tak: sprawa polska po skutecznej zbrodni rozbiorów w epoce porewolucyjnej europejskiej wojny na arenie międzynarodowej nie istniała. Takie były realia, takie było stanowisko mocarstw. Legionowa drobinka między kołami młyńskimi miała znaczenie głównie dla naszej mitologii.
Zwycięstwa Bonapartego nad Austrią, Prusami i Rosją w latach 1805 – 1806 ów stan rzeczy zasadniczo zmieniły, ustanawiając francuską placówką na Wschodzie księstwo ze stolicą w Warszawie. Tylko i aż. Mniejsze od następcy nazwą, ale większe o 1/3 terytorium. Tylko księstwo z niemieckim, choć w Polsce dziedzicznie umocowanym tytularnym monarchą, niemiłosiernie podporządkowane francuskim celom politycznym. I aż – bo jednak rządzone przez Polaków, z polską administracją, narzuconym, ale nowoczesnym i dobrze przyjętym przez tubylców systemem prawnym ułatwiającym kapitalistyczny rozwój, z polskim wojskiem, polską szkołą. W czasach, gdy żadne inne opcje polityczne nie istniały, gdy trzech zaborców łączyło traktatowe zobowiązanie całkowitego wymazania nazwy Polski, a czwarte z liczących się mocarstw – Wielka Brytania fakty dokonane uznało, to „aż” było niemałym. I tylko ono spowodowało, że zawierając wiedeńskie traktaty pokojowe w 1815 roku o Polsce w ogóle dyskutowano. Bo mimo militarnego zwycięstwa dobrze wiedziano, że jakieś polityczne ustępstwa są w tej mierze konieczne, że z bagnetami można wiele, ale na dłuższą metę nie da się na nich siedzieć. Stąd nie tylko mini Królestwo „kongresowe”, ale i odkrojone od Księstwa Warszawskiego Wielkie Księstwo Poznańskie, i Wolne Miasto Kraków, oba także z początkowo silnymi instytucjami autonomicznymi.
Cele głównych beneficjentów? Jak zawsze, uspokoić, przyzwyczaić, strawić. Można się oczywiście doszukiwać wielkich planów Aleksandra ukrywanych pod dnem liberalnej konstytucji, odrębnego wojska, roztaczanych miraży terytorialnego powiększenia. Ale nie można zapominać o faktach, czyli praktycznie łamania przepisów tej konstytucji od dnia jej wprowadzenia, w tak widocznych i wrażliwych społecznie punktach, jak uprawnienia Sejmu i wolność słowa. Chwała tym, co wykuli w tych niełatwych czasach gospodarczy sukces, wykorzystali owe 5 minut dla umocnienia oświaty, nauki, kultury, administracji. Można i trzeba ich przypominać, ale pisać sensownie i nie mijając się z prawdą o latach 1815 – 1830 skrzętnie omijając nazwisko Nowosilcow? No cóż, ono do obrazka nie pasuje. Tak jak 50 samobójstw młodych oficerów, zaszczutych przez Konstantego w ciągu kilku pierwszych lat dowodzenia polskim wojskiem. Czy klęska eksperymentu Królestwa po stronie polskiej była nieunikniona? Tak. Nie da się na dłuższą metę rządzić formalnie liberalnym społeczeństwem kłamstwem i metodami policyjnymi. Gdyby Rosja urządziła swoją zdobycz w formie prowincji zarządzanej absolutnie z udziałem miejscowej arystokracji, pewnie taka druga Pribałtyka byłaby bardziej stabilna. Też do czasu.
Dlaczego w ogóle zdecydowałem się na obszerniejszą niż komentarzowa polemikę? Ponieważ coraz wyraźniej z mgławicy nicowanych dziejów Królestwa wyłania się wiodąca idea na dziś, dążenia do „ugody”z Rosją, taką, jaka jest. Dlaczego ugodę wziąłem w cudzysłów? Proste – do ugody trzeba dwóch stron, a jeszcze bardziej zbieżności interesów. Gdzież one są dzisiaj? Opowieść że jesteśmy bezpieczni, bo Rosja, to ona tylko do Bugu i ni szagu dalsze, albo że w polskim interesie było w lutym 2022 blokowanie dostaw wojennych na Ukrainę (z argumentacją, że przerażone tym Niemcy i Francja ustąpiłyby nam wówczas wiele w sferze UE) byłyby śmieszne, gdyby nie były straszne.
Straszne dlatego, że napisane po polsku.
Inne tematy w dziale Kultura