Gdyby kiedyś zorganizowano plebiscyt na najbardziej antypatycznego polityka wszystkich czasów, mój głos, pomimo istnienia w tej kategorii ogromnej konkurencji, uzyskałby Fryderyk II pruski (1712-1786). Według licznych swoich biografów oświecony król-filozof, opiekun nauk, krzewiciel kultury i postępu, w rzeczy samej łotr spod ciemnej gwiazdy, oszust, hipokryta i bandyta jakich mało. W młodości, jako następca tronu darł koty z tatusiem, Fryderykiem Wilhelmem I (na tronie w latach 1713-1740), którego nie bez racji uważał za kretyna, bawiącego się poważnymi instrumentami państwa, możliwymi do wykorzystania w bardziej poważny sposób. Skończyło się uwięzieniem na jakiś czas w twierdzy Kostrzyn, i odsunięciem od dworu. Napisał wtedy zakończoną 1739 roku rozprawę "Antimachiavel, ou Examen du Prince de Machiavel" sprawdzoną i poprawioną przez samego Woltera. Uduchowiony ów traktat o potrzebie moralności w polityce i ideale prawego władcy nie jest jednakowoż zbyt często cytowany i przywoływany przez biografów autora, z prostej przyczyny. Nie ma ani jednej zawartej w nim wzniosłej zasady czy postulatu, którego w swojej praktyce sprawowania władzy Fryderyk nie złamał. Oświeceniowy doktryner, skłonny do filozofowania i snucia teorii był jednym z ponurych dziejowych gnomów, testujących swoje chore wyobrażenia na żywej tkance społeczeństw, zaś góry trupów uważających za nieistotne didaskalia w swoim wielkim teatrze. Nie bez powodu jego postacią fascynował się kiedyś Adolf Hitler, a dziś Władimir Putin. Nie miejsce w notce na pełną biografię typa, zainteresowanych całościowym obrazem jego panowania odsyłam do dwóch dość już starych, ale nadal aktualnych, łatwo dostępnych opracowań polskich historyków - „Fryderyk Wielki a Polska” Władysława Konopczyńskiego oraz „Fryderyk Wielki” Stanisława Salmonowicza. Zamierzam się skoncentrować na jednej kwestii, wspomnianej w dyskusji pod moją poprzednią notką – sprawie fałszowania przez zbójeckie państwo pruskie pieniędzy sąsiadów, jednym z ważnych okresowo źródeł jego finansowania.
Kilka miesięcy po wstąpieniu na tron, 16 grudnia 1740 jego wojska napadły na Śląsk, będący wówczas częścią monarchii austriackiej. Dlaczego? Bo mógł, i miał możliwości. Po śmierci ostatniego z Habsburgów w linii męskiej, Karola VI, prawa do tronu jego córki, Marii Teresy były przez niektórych kwestionowane. Pretekst znalazł się w starych dokumentach sprzed 120 lat, gdy jednego z Hohenzolernów, zbuntowanego przeciw ówczesnemu cesarzowi pogoniono z miniaturowego księstewka karniowskiego. Po ośmiu latach wojen śląskich, prawie cała ta bogata prowincja (z wyjątkiem kresów cieczyńsko-karniowsko-opawskich) przypadła agresorowi. By ją bezpiecznie utrzymać, wobec nie skrywanych odwetowych zapędów ograbionego sąsiada, w kilka lat później wdał się w kolejną wojnę, zwaną siedmioletnia (1756-1763). Wielką wojnę o zasięgu światowym (walki toczyły się w Europie, Ameryce Północnej, Indiach i na wyspach karaibskich), pomiędzy koalicjami, w której po jednej stronie stanęły Wielka Brytania, Prusy i Hanower, po drugiej Francja, Austria, Rosja, Szwecja i Saksonia. Półtora miliona ofiar, taka liczba wtedy jeszcze współczesnych szokowała. Zaraz na początku, latem 1756 roku ofiarą wojsk pruskich padła Saksonia. Niemal całe jej terytorium do końca wojny pozostało pod okupacją.
Pozostająca w unii personalnej z Saksonią Rzeczpospolita (władcą obu był od 1734 roku Fryderyk August Wettyn, u nas występujący pod imieniem Augusta III) pozostała w tej wojnie neutralną. Z wielu powodów – po zniszczeniach wojennych i zarazach z pierwszej połowy wieku pragnienie pokoju było w Polsce powszechne, a żaden z sąsiadów biorących udział w walkach nie był pewny, przeciw komu polska anarchia wystąpi bardziej. Korzystniej było więc dla wszystkich, by przeciw nikomu. Oczywiście sporo chętnych naszych rodaków wzięło w niej udział po obu stronach jako ochotnicy, na przykład Jan Dąbrowski, ojciec Jana Henryka (tego właśnie, z hymnu) czy Andrzej Poniatowski, ojciec księcia Józefa. Odbudowująca się gospodarczo Rzeczpospolita politycznie pozostawała od 1717 roku w stanie marazmu i równowagi zwalczających się politycznie plemion – koterii Czartoryskich z kamarylą Mniszchów, do których dołączały inne oligarchiczne rody z klientelą. Od 1736 roku w ramach równowagi zerwano po kolei wszystkie, zbierające się formalnie co dwa lata sejmy, zawodowe wojsko liczyło sobie śmieszne 18 tysięcy głów, skarbu ze stałych opłat i dochodów wystarczało na utrzymanie dworu i płace ministrów. Jakie-takie funkcjonowania reszty (minimalna administracja lokalna, sądownictwo) zapewniały pracujące regularnie sejmiki wojewódzkie, czyli samorząd. Podatków państwowych nie było – skoro sejm nie dochodził, nikt nie mógł ich uchwalić. Współcześni chwalili sobie wielce ową nieskrępowaną wolność, po niej właśnie pozostało znane przysłowie „Za króla Sasa jedz, pij, popuszczaj pasa”. Słowem – wzorcowe państwo minimum, usamorządowione, nieopresyjne, podległe urokom gospodarki rynkowej i społecznej sile majątków, zwłaszcza wielkich. Nie sięgające zbyt głęboko do kieszeni poddanych, słowem, jak ze snów skonfederowanego mikkizmu-mentzenizmu. Taki mały ekskurs, naszym anarcho-libertarianom pod rozwagę.
Wróćmy jednak do Fryderyka. Długoletnia wojna wymaga środków. Pod koniec XV wieku Trivulzio, włoski kondotier z intelektualnymi pretensjami, zapytany przez króla Francji, czego potrzeba będzie do zdobycia Mediolanu, odpowiedział: „Trzy rzeczy trzeba przygotować, Panie, do prowadzenia wojny – pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze”. Prusy do zbyt bogatych krain nie należały, wschodnią część ich terytorium zajęli Rosjanie, toteż utrzymanie się z samych podatków miało swój kres możliwości, podobnie jak angielskie dotacje. W opanowanej Saksonii zdobyto między innymi mennice.
Pieniądz w tych czasach zasadniczo oparty był o wartość kruszców z jakiego wykonano monety. Eksperymenty z papierowym pieniądzem fiducjarnym (opartym o zaufanie do państwa czy banku-emitenta) były jeszcze w zalążku. W obiegu dominowało srebro i złoto, i ono tylko liczyło się w wielkim handlu i wielkich transakcjach innego rodzaju. Miedziana drobnica uzupełniała tylko codzienne życie i zakupy warstw najuboższych. Przyjmowano w całej Europie dobre, wyższych nominałów monety wszystkich krajów, o ustalonej wartości i renomie. Toteż trzeba było uważać, by należności nie otrzymać w monetach fałszywych. Za fałszywe uznawano takie, w których zawartość cennego kruszcu była niższa, niż norma.
W ówczesnej Polsce, w zasadzie od 1685 roku własnych monet nie bito (poza niewielkimi,lokalnymi emisjami miast Gdańska, Torunia i Elbląga). Najpierw nie było potrzeby, wystarczał pieniądz wyemitowany wcześniej, potem nie było komu podjąć decyzji w tej sprawie, skoro sejmy zrywano. Na niewielką skalę monety polskiej waluty kazał wybijać w Saksonii August II, w większej ilości dopiero August III od 1753 roku. Brak pieniądza na rynku sprawił, że ta niezupełnie legalna, i przynosząca emisyjny zysk Saksonii moneta została w Polsce dobrze przyjęta. Obiegał też pieniądz pruski, bity w Królewcu, Wrocławiu i Szczecinie według standardu polskiego.
Teraz Prusacy, mając w ręku gotowe stemple mennicze, zaczęli na wielką skalę produkować monety saskie i polskie o takim samym wyglądzie jak do tej pory, ale ze znacznie mniejszą zawartością srebra i złota. Wagę monety uzupełniał dodatek mieszaniny miedzi, cyny i żelaza. Nosiły one najczęściej datę "1753" sugerującą, że powstały jeszcze przed wojną,i jak najbardziej zasługują na zaufanie. Pomysłodawcami akcji byli Jan Filip von Graumann, tajny radca w ministerstwie finansów Prus, wcześniej autor reformy, pogarszającej jakość pieniądza w samych Prusach, gen. Wolf von Retzow, także w swoim czasie nadzorca mennic pruskich,bankier Moses Fränkel oraz bankier i jubiler Veitel Heine Ephraim, prywatnie przewodniczący gminy żydowskiej w Berlinie. Zauważyć w tym miejscu należy, że nieliczna, ale zamożna i wpływowa społeczność żydowska zamieszkała w Prusach, odgrywała decydującą rolę we wszelkich operacjach i machinacjach finansowych Fryderyka, bardzo istotną zwłaszcza przy przekazywaniu i przewalutowywaniu w Holandii subwencji brytyjskich. Bez angielskiej gotówki Prusy nie przetrwały by nawet roku wojny. Właśnie Ephraim, wraz ze swoim wspólnikiem Danielem Itzigiem, zajął się bezpośrednią organizacją produkcji w Lipsku i Dreźnie. Wspólnie stworzyli, przy pomocy swoich współwyznawców korytarze transportowe i siatki dystrybucyjne. Schemat był podobny do tego, jaki dziś stosują handlarze narkotyków. Towar przewożono na Śląsk, skąd hurtowe ilości przemycano w beczkach do Wielkopolski i Małopolski, starając się albo omijać komory celne nocą, albo korumpować celników. Za granicą dzielono ładunek na mniejsze partie, i rozwożono po kraju, starając się omijać większe miasta. Siatki detalistów, którym fałszywki sprzedawano za ułamek wartości nominalnej, rozprowadzały go dalej w handlu detalicznym. Do Polski wwożono ogromne ilości fałszywych pieniędzy, wywożono zaś kupowane przy okazji prawdziwe srebro. Równolegle w obu mennicach wybijano pieniądz saski, w w dwóch standardach. Dla przykrywki wypuszczano także nieco oficjalnych, niewielkich emisji pełnowartościowych, często znaczonych pod herbem Saksonii monogramem FR (Fridericus Rex) dla zaznaczenia okupacyjnej władzy, i o wiele liczniejsze monety małowartościowe, tak samo jak polskie antydatowane.
We Wrocławiu fałszerską operację nadzorował minister do spraw prowincji Joachim Ewald von Massow oraz kupiec Moses Schlesinger. Fałszowano prawie wszystkie nominały monet, ale w największej ilości średniej wielkości srebrne orty (inaczej tymfy) nominalnie 1/5 talara , oraz dwuzłotówki na 1/4 talara, jako najczęstsze w obiegu. Początkowo wartość ich oceniano na 1/2 oryginalnych monet, późniejsze wyroby były gorsze, sięgając 1/5 (20%). W 1761 Massow pisał do króla, że produkcja jest już zupełnie skompromitowana, i radził,by zacząć podrabiać orty miejskie z herbem Gdańska, bo one „noch bei Bevolkerung Kredit haben”, czyli są jeszcze przez ludność cenione. Dobrej rady oczywiście posłuchano. Skąd brały się natomiast kłopoty? W Polsce do zwalczania fałszerzy wziął się energicznie podskarbi Teodor Wessel (1761-1775), biorąc w karby służbę celną i mobilizując starostów. Z akt sądowych wynika, że siatki przemytnicze i dystrybucyjne poważnie przetrzebiono, wyłapując kilkaset drobnych i średnich ryb, żydów i chrześcijan. Produkcji Prusacy zaprzestali dopiero w 1763 roku, gdy po zawarciu pokoju musieli wycofać się z Saksonii. Fałszywe pieniądze wywołały spory chaos na rynku, opanowany dopiero w latach 1765-66, gdy, już pod nowym panowaniem Stanisława Augusta, dokonano reformy walutowej i pełnej wymiany pieniędzy.
Jednak już w 1760 roku rynek polski był trudniejszy, tym bardziej, że nacierające wojska rosyjskie przecinały drogi dostaw. Rezygnacja ze źródła łatwego dochodu w naturze Fryderyka nie leżała, nakazał tylko zmienić asortyment. W latach 1760-63 głównym celem fałszerstw stały się pieniądze sąsiadujących z Brandenburgią księstw Meklemburgii-Strelitz i Meklemburgii-Schwerin. Ogromne ilości monet o nominale 1/3 i 1/6 talara z portretami książąt Chrystiana Ludwika II i Adolfa Fryderyka IV popłynęły z Lipska i Magdeburga (tam działała jedna z mennic pruskich) w głąb Niemiec. Po zawarciu pokoju w Hubertsburgu, wobec gwałtownych protestów pokrzywdzonych, i to źródełko wyschło. Jaka była skala produkcji fałszerstw skierowanych do Polski? Według oficjalnych danych, pełnowartościowych monet pod stemplem Augusta III wybito w latach 1752-1756 na sumę 123 mln złotych. Produkcja pruska mogła sięgnąć 400 mln, przynajmniej tak mówiono w Warszawie w XVIII wieku, co jednak wydaje się liczbą przesadzoną. Niemniej jednak łatwiej dziś znaleźć w kolekcjach numizmatycznych „efraimka”, niż monetę prawdziwą.
Nie na długo jednak wyschło to źródełko.
Fryderyk, jak wynika z jego korespondencji, pilnie śledził sytuację w Polsce, konsultował się w sprawach monetarnych ze swoimi ekspertami, a w 1769 roku, korzystając z zamieszania wywołanego u nas przez Konfederację Barską, zdecydował o rozpoczęciu tajnego wybijania we Wrocławiu fałszywych polskich miedzianych groszy i trojaków nowego wzoru. Od rzemyczka do koniczka, za nimi poszły wyższe nominały monet srebrnych, w mennicach berlińskiej i królewieckiej. Zachowało się parę egzemplarzy zobowiązań pracowników pruskich mennic z przysięgą, że tajemnice swojej pracy zabiorą ze sobą do grobu. Pod karą śmierci. Skutecznie, bo faktycznie dopiero w ostatnich kilkunastu latach badacze (największa tu zasługa dr Elke Bannicke z Berlina) odkrywają część prawdy. Tak mamy na przykład rozkazy przebicia na polską monetę określonej ilości kruszcu, raport o wysłaniu 5 beczek gotowych monet, o wartości nominalnej 8 tysięcy talarów, z adnotacją, że do ich wyprodukowania zużyto prawdziwe monety polskie o nominale 5 tysięcy talarów. Polskie monety fałszowano wyłącznie nocą, w tych samych zakładach, które biły legalny pieniądz pruski w dzień. Trzeba jednak powiedzieć, że tym razem Prusacy nie poszli „na chama”, jak poprzednio. Ich srebrne „polskie” złotówki były tym razem „tylko” o 20-30% mniej warte od oryginalnych. Straty polskiego skarbu oceniano współcześnie na 5 milionów talarów (40mln złotych), gdy roczny dochód państwa nie przekraczał 20 mln zł. Wprowadzano fałszywki do obiegów na wiele sposobów: przemytem, jak opisano wyżej, oszustwami w legalnych transakcjach – istnieje przekaz, że syn starego Ephraima, Joseph, zapłacił w ten sposób kilkaset tysięcy swoim kontrahentom, żydowskim kupcom z Warszawy. Ci zaś, zorientowawszy się, jak ich zrobiono, natychmiast pojechali z gotówką po towar do Rosji. W nadgranicznych garnizonach płacono żołnierzom fałszywkami, zachęcając, by pojechali na zakupy do Polski. Znany jest przypadek, gdy w 1771 roku do Poznania, gdzie wcześniej odmówiono Prusakom sprzedaży za taką gotówkę wkroczył duży oddział pruskich huzarów pod komendą generała, i wymusił wymianę. Czy były próby przeciwdziałania z naszej strony? Tak, wyłapywano dystrybutorów i same monety. Znane są dziś z kolekcji falsyfikaty skasowane puncą PG (probierz generalny, urzędnik zajmujący się oceną monet), zapewne jako wzory do rozpoznania - trudnego, bo o doskonałą imitację stempli polskich dbał w Berlinie Friedrich Wilhelm Sylm, w latach 1766-68 kierownik mennicy warszawskiej. Niewiele więcej można było zrobić, obawiając się drażnienia złego sąsiada, który dodatkowo oficjalnie w żywe oczy wypierał się swojego udziału w rozpowszechnianiu fałszerstw. Niestety, jeśli rządzącym Niemcami można przemówić do sumienia, to zwykle tylko stojąc z wojskiem w Berlinie. Ówczesna Polska była na to za słaba, toteż kres tej formie bezczelnej i zuchwałej, państwowej kradzieży na wielką skalę położył dopiero zgon Starego Fryca. Jego bratanek - następca, Fryderyk Wilhelm II, poinformowany o sprawie odebrał pozostającą w kasie ostatnią część zysków (100 000 talarów), ale dalszego uprawiania procederu zakazał.
Typowy ort - efraimek
Zdjęcia z archiwum Gabinetu Numizmatycznego Damiana Marciniaka w Warszawie.
Inne tematy w dziale Kultura