22 października. Zapamiętajcie tę datę, najszczęśliwszy dzień w moim życiu! Dom kupiłem, w Bieszczadach! Do najbliższego sąsiada dwa kilometry, nikt mi w okna zaglądał nie będzie! Od mojej bramy do pięknej, powiatowej drogi z unijnym asfaltem (o czym świadczy wielka, kolorowa tablica informacyjna) 200 metrów! Cisza, spokój, jeśli nawet ktoś tą drogą jedzie, to ja go nie słyszę. Do pracy pół godziny samochodem, o dziesięć minut mniej, niż traciłem codziennie w metrze.
27 października. Złota jesień, piękne kolory, ach, te złoto- czerwone buki! Po polach kicają sobie zajączki, biegają jakieś ptaszyska, w górze szybują majestatycznie jastrzębie. Wczoraj na spacerze z Ukochaną widzieliśmy jelenie. Wielkie, majestatyczne, najpiękniejsze zwierzęta na świecie! Aż chciałoby się dotknąć i pogłaskać. A są ludzie, którzy do nich strzelają. Czy można ich w ogóle nazywać ludźmi? Ci z „Pokotu” mieli rację. Kupiłem i zasadziłem 20 drzewek owocowych, podobno teraz, jesienią, najlepsza na to pora. Wieczorem słuchaliśmy razem audiobooka powieści Bogdana Loebla pt. „Dymek, mesjasz zwierząt.” Oboje mieliśmy łzy w oczach.
2 listopada. Piękny, słoneczny, rześki dzień. Jednego jeszcze nam tu do szczęścia brakuje – odrobiny śniegu! Pewno teraz, w dobie globalnego ocieplenia trzeba będzie jeszcze trochę poczekać, ale będzie. Słyszeliśmy w sobotę na zakupach, jak jakieś tutejsze baby narzekały, że znowu idzie zima i ŚNIEG. Głupie grażyny, wieśniary.
7 listopada. Jeeeest! Gdy obudziliśmy się rano, wszystko było pokryte cieniutką warstwą lekkiego, białego puchu. W słońcu lśniły oszronione drzewa. Bajka. Droga posypana piaskiem, jechałem minimalnie wolniej, ale za to jeszcze bardziej mogłem się napawać cudownymi widokami. Po południu niestety stopniał.
15 listopada. Oglądamy z Małą fotki z przed tygodnia. Jak trudno teraz czekać na powrót śniegu. Ale podobno będzie, na mur beton.
22 listopada. Jeeeeeest! Z piętnaście centymetrów, mrozu pięć stopni, więc biała wspaniałość pozostanie z nami dłużej! Wieczorem urządziliśmy sobie bitwę na śnieżki. Było cudownie!
23 listopada. Jeszcze więcej śniegu. Popołudnie na sankach, wieczór przed kominkiem – ale i tak co chwila biegaliśmy do okna, by sobie popatrzeć. Odgarnąłem śnieg z drogi dojazdowej, nie ma chyba na świecie przyjemniejszego zajęcia. Niech się wszystkie siłownie schowają.
24 listopada. W nocy spadło jeszcze więcej śniegu. Po moim wczorajszym odśnieżaniu ani śladu, musiałem zasuwać z łopatą jeszcze raz, bo wyjechać z garażu się nie dało. Na dodatek zanim wyjechałem, drogą przejechał pług śnieżny i zasypał kompletnie wjazd. Musiałem wracać do domu jeszcze raz po łopatę. Spóźniłem się do roboty, szef opieprza. Trzeba jednak wstawać wcześniej.
26 listopada. Znowu śnieg, znowu historia z pługiem. Jutro wezmę łopatę na stałe do bagażnika.
28 listopada. Jeszcze więcej śniegu. Proponowałem Małej postawienie czwartego bałwana, ale jakoś nie chciała.
2 grudnia. Cholerne zające. Skorzystały z tego, że zaspa śniegu zasypała całe ogrodzenie, i ogryzły połowę moich drzewek z kory do gołego drewna. Tyle roboty na nic.
5 grudnia. Znowu śnieg, znowu pług. On to chyba robi specjalnie, przecież wyjeżdżam z domu coraz wcześniej, a ten zawsze zdąży w ostatniej chwili zawalić mi wjazd. I jeszcze te małe, kudłate sk****syny, obgryzły resztę moich drzewek. Szukam w Darknecie przepisu, jak zrobić sidła.
6 grudnia. Jeszcze więcej śniegu. Kupiłem Małej narty biegowe, ale jakoś nie okazała radości.
11 grudnia. Jeszcze więcej tego cholerstwa. Na dłoniach mam same bąble, a ten sk*** syn z pługa jak zwykle przejechał, gdy byłem o 50 metrów od swojego wjazdu.
18 grudnia. Na jutro zapowiadają opady – kolejne 30 centymetrów tego białego gówna.
19 grudnia. Meteorolog się mylił. Spadło 85 centymetrów. Ale przynajmniej nie widziałem dzisiaj tego cholernego pługa. Wziąłem urlop do nowego roku. Staram się o przejście na system pracy zdalnej, ale szef kręci nosem, bo z Internetem w mojej wsi słabo. Czy oni tu naprawdę nie wiedzą, że jeśli porządnie posypać drogę solą, to ten cholerny śnieg stopnieje?
26 grudnia. Święta w domu. Parę dni oddechu, o ile można mówić o oddechu w zasypanej śniegiem dziurze. To mocniejsze odcięcie od świata niż zabicie dechami. O wyjeździe na Sylwestra można marzyć tylko jeśli przekopią drogę, a nic takiego nie obiecują. Włączyłem wczoraj muzykę, ale gdy z głośników poleciało „White Christmas” Mała spojrzała na mnie z taką nienawiścią, że wyrwałem zasilacz z gniazdka.
31 grudnia. Pół dnia nie było prądu. Puszczaliśmy fajerwerki, na szczęście kupiłem zawczasu.
5 stycznia. Droga przejezdna, wjazd zawalony przez pług.
11 stycznia. Jeszcze więcej tego białego gówna. Jedyna satysfakcja, że pług też ugrzązł. Kierowca przyszedł prosić o pożyczenie łopaty. Dałem, śmiejąc się mu w oczy, i z ogromną radością obserwowałem, jak zasuwa.
12 stycznia. Mała uciekła. Przejeżdżali policjanci na skuterach śnieżnych, wybiegła do nich podając się za ofiarę przemocy domowej. Spakowana już była, franca.
18 stycznia. Leży tej białej … ujni ze dwa metry, ale więcej nie dosypuje. Drogę opanowali, daje się jeździć nawet ze 60 km/h, kwestia przyzwyczajenia do tego, że pod kołami jest biało, a nie czarno.
22 stycznia. Kompletny topik i czarna dziura. Dwa kilometry od domu na drogę wyskoczył mi wprost pod koła sku****syński jeleń. Rozpieprzył maskę, przednią szybę, zderzak, reflektory. Ślizgnąłem się i walnąłem jeszcze o kamień na poboczu – poszła też miska olejowa. Auto trup, a ten sk***syn poszedł sobie dalej, tylko trochę kulejąc. Myśliwych na to draństwo nie ma, wystrzelaliby w sezonie to by kłopotów nie było. Przynajmniej jedno się udało – jechał ten z pługiem, i po lodzie jakoś dowlókł mnie na łańcuchu pod dom. Dobrze, że mu dałem wtedy tą łopatę, a taką miałem ochotę zamiast tego rozwalić mu nią jego góralski łeb.
26 stycznia. Znowu metr śniegu w nocy, o odwiezieniu auta do mechanika ani marzyć. Podliczyłem wstępnie koszt remontu, z 10K jak nic. Zwierzątko, k*** jego mać po drodze spaceruje.
4 lutego. Śnieg. Jak ja nienawidzę tego białego gooownaaaa!!!!
6 kwietnia. Roztopy. Na drodze do miasta rozwaliło mostek, ale to nic. Naprawią. Jak ja się cieszę, znowu widząc wokół szare, bure, brunatne. Tylko wysoko górach dalej ta sk… biel. Staram się nie podnosić głowy.
11 kwietnia. Umyłem wężem resztki swojego auta, całe zardzewiało. Psiakrew, oni tu jednak solili.Lawetą przyjechał ten sam facet, co zimą pługiem jeździł.
4 maja. Hurraaaaaa! Spotkałem dziś szczęśliwy los, świat się do mnie znów uśmiecha! Paweł przedstawił mi, gdy siedzieliśmy na piwku po robocie swoich znajomych z Poznania. Egzaltowany idiota w rurkach i nieodzownych okularach w parze równie pogiętą julką z różowymi pasemkami we włosach. Od słowa do słowa, pokazałem im moją hacjendę (całe szczęście już wczoraj powyrywałem i rzuciłem za płot ogryzione drzewka, przeczucie chyba) i od razu zaproponowali cenę. Nawet niezłą, nic się głupki nie targowali. Gdyby wiedzieli, że tydzień temu oddałbym za złotówkę, a dwa tygodnie dopłacił do pozbycia się tej przeklętej budy. Przyjechali sobie na długi weekend, a teraz zostaną na dłużej.
8 maja. Oddałem klucze. Zaproponowali drinka na parapetówkę. Byłbym pewnie został, ale ta julka nagle powiedziała, że żałuje tylko jednego – wolałaby dokonać tego wspaniałego zakupu jesienią. Bo teraz na śnieg będzie musiała czekać ponad pół roku. Pożegnałem się więc szybko i uciekłem, bałem się, że się nie powstrzymam i ją uduszę.
10 maja. Warszawa, moja ukochana! Jeśli kiedyś przekroczę jej granice po 1 listopada, każdy może dać mi w pysk. Przyjmę i podziękuję.
Inne tematy w dziale Kultura