Nie, nie zamierzam zajmować się specjalnie wczorajszym meczem. Tyle opinii już wygłoszono, nawet na tut. Salonie, że wręcz nie wypada dokładać już swoich trzech groszy. Tym bardziej, że głębokie rozważania na temat futbolu, opisywane mianem „filozofii futbolu”, czy wręcz jak w tytule książki Jacka Gmocha „alchemii futbolu” zawsze mnie trochę śmieszyły i trochę przestraszały. Zwłaszcza, że Kazimierz Górski przekonywał, że to prosta gra – żeby wygrać trzeba strzelić jednego gola więcej niż przeciwnik. I to właśnie mieliśmy wczoraj na Wembley. Skrzypiąca, słabo naoliwiona angielska maszyna z beznamiętną twarzą Harry`ego Edwarda Keana strzeliła jednego gola więcej i wygrała. A my? Strzeliliśmy jednego mniej i przegraliśmy. To tyle.
Ale przy okazji tego meczy wspominano i wspominano ten słynny mecz z października 1973 r., też na Wembley, tylko tym starym, który dziś miałby coś koło stu lat, gdyby kilkanaście lat temu kosztem 3 miliardów funtów nie postawiono nowego, wspaniałego stadionu. Tak to prawda, że tamten mecz był ważny, bo remis dawał nam wyjazd na pamiętne FIFA Fussball-Weltmeisterschaft 1974. Jednak ja za mecz pod wieloma względami pamiętniejszy – w mej prywatnej historii polskiej piłki nożnej – uważam inny mecz z Anglią.
Tak, chodzi o mecz w Chorzowie, 6 czerwca 1973 r. Nie tylko dlatego, że to jest jedyne w dziejach zwycięstwo z Anglią w oficjalnym meczu. Przede wszystkim dlatego, że przebieg i wynik meczu dokonały ogromnego przełomu w mentalności kibiców i piłkarzy. Oto w pięknym stylu pokonaliśmy mistrzów świata z 1966 r. i ćwierćfinalistów turnieju z 1970 r. To wtedy znaczyło tyle co dzisiejsze symultaniczne zwycięstwo polskiej drużyny pod wodzą Wercyngetoryksa (z racji fryzury – przydałyby się wąsy) Krychowiaka nad Francją, Hiszpanią i powiedzmy Argentyną równocześnie.
Wprawdzie nasza drużyna też nie była całkiem pozbawiona wawrzynów – wszak mieliśmy olimpijskie złoto z 1972 r., ale nie był to w świecie laur szczególnie szanowany. Wiadomo przepisy pisane przez pięknoduchów nie pozwalały grać na olimpiadzie zawodowcom. Czyli najlepszym. Z ich punktu widzenia.
Graliśmy wtedy o awans do mistrzostw świata w 1974 r. Do turnieju finałowego kwalifikowano 15 drużyn (16-tum uczestnikiem był obrońca tytułu). Mało. Nasza grupa eliminacyjna liczyła tylko 3 drużyny (Anglia, Polska i Walia), z grupy wychodził tylko zwycięzca. Żadnych baraży. Tak więc każdy z zaledwie czterech meczów był arcyważny. Eliminacje zaczęliśmy fatalnie – w marcu 1973 r. w Cardiff przegraliśmy z Walią 0:2. Było jasne, że z Anglią trzeba wygrać, jeśli chcemy myśleć o awansie. Problem w tym, że mało kto, po takim początku, brał pod uwagę wyeliminowanie Anglików. W eliminacjach do dużych imprez w ogóle nam nie szło, wspomniane IO w Monachium były pierwszym i od razu sporym sukcesem. Ale gdzie nam do Synów Albionu!
Wróćmy do meczu. Rozpoczął się 6 czerwca 1973 roku o pół do szóstej po południu. Żadne tam trzy kwadranse na dziewiątą wieczorem, jak teraz. Wtedy taka pora to już głucha noc była. Pogoda dobra, bez opadów i szczególnie silnego wiatru. Polacy w białych koszulkach z długimi rękawami i czerwonych spodenkach (zestawy wyglądały trochę dziadowsko – pewnie z Polsportu, chłopaki stroje od Adidasa dostali dopiero na mistrzostwa świata), Anglicy kolorystycznie trochę dziwnie – żółte koszulki i chyba niebieskie spodenki. W czarno-białych telewizorach te koszulki wyglądały jak brudnoszare i trzeba było nastawić w oczach dobry kontrast, żeby odróżnić od naszych. Ale nie stanowiło to problemu, bo nikt jeszcze innej telewizji nie znał.
Drużynę mieliśmy młodą, nawet jednego debiutanta - Krzysztofa Rześnego ze Stali Mielec (na prawej obronie). Obrońca Bulzacki czy bramkarz Tomaszewski to byli wtedy też prawie debiutanci.
Pierwszy gol padł już w 7 minucie i to dla Polski! Ostatecznie zapisano go na konto Roberta Gadochy, bo to po jego rzucie wolnym, po którym pod bramką angielską było niesamowite zamieszanie, piłka wylądowała w siatce. Rzecz nie była oczywista – wielu zwolenników (do których i ja się zaliczałem) prezentowało pogląd, że gola strzelił Jan Banaś, który, wykonując coś w rodzaju wślizgu, dotknął piłki i dodał jej dynamiki. Wspominano też z rzadka o ewentualnym samobójczym rykoszecie kapitana Anglików Bobby'ego Moore'a. Tak czy owak warszawskie gazety utrzymywały, że gola strzelił zawodnik Legii Gadocha, śląskie gazety też nie miały wątpliwości - strzelił Jan Banaś z Górnika Zabrze i kropka. Takie to wtedy były spory…
Polska grała dobrze i utrzymała wynik do przerwy. Po przerwie nie minęło nawet 5 minut i kapitan Anglików Robert Frederick Chelsea Moore, zwany Bobby, legendarny stoper, dostaje piłkę i jak na zwolnionym filmie kołysze się na lewo i prawo a następnie wykonuje ruch jakby chciał podawać do bramkarza Shiltona. Ruszył do niego znakomity Włodzimierz Lubański, wtedy Moore jakby się zawahał i chciał kiwnąć, ale nie z Panem Włodkiem te numery – zabrał Moore`owi piłkę i ruszył jak wiatr w kierunku bramki angielskiej oddając w optymalnym momencie perfekcyjny strzał. Mamy 2:0!! To było coś. Trudno było w to uwierzyć. Do końca meczu było jeszcze daleko, ale stało się jasne, że możemy wygrać.
Niestety, kilka minut później zdarzyło się coś, co być może pozbawiło nas tytułu mistrza świata w 1974 r. Nasz As Włodzimierz Lubański obiegając w pojedynku o piłkę obrońcę Roya McFarlanda nagle padł na murawę z grymasem wielkiego bólu na twarzy. Zdezorientowany Anglik z przerażoną miną rozkładał ręce pokazując, że to nie jego wina. Lubański musiał głośno krzyczeć z bólu – prawie to słyszeliśmy, choć takich mikrofonów wokół boiska jak dziś oczywiście nie było. Lubańskiego zniesiono z boiska, zastąpił go, słynny potem z meczu na Wembley Jan Domarski. Wynik dowieźliśmy do końca, a Anglicy kończyli w dziesiątkę (faulowali w ogóle dwukrotnie częściej niż Polacy – znak bezsilnej złości), bo pomocnik Allan Ball został usunięty z boiska za akt fizycznej przemocy wobec Lesława Ćmikiewicza – złapał go za szyję i usiłował kopnąć w krocze. Jednak ci, którzy znali styl gry Pana Lesława domyślają się, że furia Anglika mogła wynikać nie tylko z powodu przegranego meczu. Wszak nawet Zidane nie wytrzymał nerwowo i to w meczu finałowym mundialu. Ćmikiewicz i Materazzi mieli coś wspólnego, z tym, że Pan Lesław jako prowokator był lepszy.
Nazajutrz „Przegląd Sportowy” zatytułował relację z meczu: „Gadocha i Lubański rzucili na kolana owianych legendą ojców nowoczesnego futbolu!”. Nieźle, co?
Włodzimierz Lubański zerwał wtedy więzadła krzyżowe w kolanie. Na prawie dwa lata został wyłączony z uprawiania sportu i do tak dobrej formy już nigdy nie wrócił. A szkoda, bo bez wątpienia był wówczas jednym z najlepszych napastników w Europie (choć z uwagi na czasy o grze w dobrym klubie za granicą mógł tylko pomarzyć) i gdyby pojechał na mistrzostwa świata do Niemiec, to kto wie? Może to reprezentacja Polski wróciłaby z pucharem?
Roy McFarland stał się wtedy w Polsce jednym z najbardziej znienawidzonych ludzi. Wszyscy byli przekonani, że umyślnym faulem „załatwił” Lubańskiego. Jeszcze dziś tu i ówdzie można przeczytać o „brutalnym faulu” McFarlanda. Chyba trochę niesłusznie. Sam Włodzimierz Lubański, z właściwą sobie kurtuazją tak to wspomina: "Na początku drugiej połowy strzelam piękną bramkę, jedną z najpiękniejszych, jakie w swojej karierze strzeliłem. Jednak po starciu z Royem McFarlandem nieszczęśliwie postawiłem nogę przy drugim kroku i doznałem ciężkiej kontuzji kolana. To nie był faul z jego strony, to był wypadek przy pracy". Nie powiedział, że w tym meczu, na własną odpowiedzialność zagrał z niezaleczoną kontuzją.
A potem, w październiku pojechaliśmy na Wembley. Stare Wembley. I zremisowaliśmy, choć nikt nie wie jak to stało. A potem – to już wszyscy wiedzą lub pamiętają.
Podobno historia lubi się powtarzać. Nie zawsze jako farsa.
Inne tematy w dziale Sport