Do Polski docierają bardzo cząstkowe informacje o wyborach, które mogą znacznie zmienić układ sił w Europie. Amerykańska „Wyborcza” alarmuje, że Marine Le Pen dogania sondażowo Macrona, prawicowego idola polskiej „Lewicy”, i to by było na tyle. Rzeczywiście wynik francuskich wyborów prezydenckich jest bardzo niepewny, mimo ukierunkowania oligarchicznych mediów na obronę swego faworyta, podobnie jak pięć lat temu. Problemem są liczne afery, które przebijają się do wiadomości ogółu, mimo cenzury. Wystarczy, że powiemy o trzech.
Najpierw ostatni, dzisiejszy sondaż (zrobiony przez przyjaciół obecnego prezydenta, właścicieli sondażowni Elabe), przed pierwszą turą przewidzianą za tydzień:
1.Emmanuel Macron (autorytarny neoliberalizm) - 28,5 proc.
2.Marine Le Pen (narodowcy) - 22 proc.
3.Jean-Luc Mélenchon (lewica) - 15 proc.
4.Eric Zemmour (nacjonaliści) - 9,5 proc.
5.Valérie Pécresse (damska wersja Macrona) - 8,5 proc.
Jest jeszcze siedmiu kandydatów, ale bez znaczenia dla drugiej tury. Ten sam sondaż przewiduje ostateczne zwycięstwo Macrona, kosztem Le Pen (53:47). Są oczywiście różne „tajne” lub „równoległe” sondaże, krążące poza zasięgiem kontrolowanych mediów, dające Macronowi od 3 do 18 proc. W ostatnich wyborach lokalnych partia Macrona zdobyła co prawda tylko 2,2 proc. głosów, lecz ma on za sobą tzw. blok burżuazyjny, ok. 20 proc. najlepiej sytuowanych wyborców, tj. tych, którzy zyskują na jego rządach. Cała reszta to elektorat silnie negatywny, a nawet nienawistny. Naprawdę mało kto wierzy w owe „30 proc.” poparcia dla Macrona promowane przez sondażownie w ostatnim czasie. Na ogół uważa się, że sondaże zaniżają wyniki Zemmoura. Nawet jeśli nie, niektórzy przewidują, że Macron nie przejdzie nawet do drugiej tury, w co dziś trudno uwierzyć.
Trzy najważniejsze czynniki, które osłabiają Macrona to po pierwsze olbrzymi elektorat negatywny („każdy tylko nie on”), na szczęście dla niego politycznie podzielony, po drugie niemal powszechne wrażenie regresji kraju ze względu na postępującą likwidację usług publicznych i neoliberalne przesłanie „pracuj więcej za mniej”, które już się niemal zrealizowało, i po trzecie wielkie afery korupcyjne na granicy zdrady państwa.
Najbardziej znamienna z nich to „McKinseyGate”. McKinsey to wielki, amerykański gabinet doradczy (w zarządzaniu) obsługujący z reguły wielkie koncerny amerykańskie, ale też niektóre państwowe administracje europejskie i szczególnie Komisję Europejską. McKinsey może „pochwalić się” listą przestępstw, afer korupcyjnych i oszustw dłuższą nawet od Pfizera (dla którego pracuje), ale ma też opinię sprawnego, skrajnie cynicznego wykonawcy zleceń politycznych i organizacyjnych.
Otóż we Francji McKinsey (i kilka innych podobnych firm amerykańskich) w zasadzie całkowicie przejął zadania wysokiej administracji. Macron ustanowił „rząd równoległy” złożony z Amerykanów i ich lokalnych pracowników, który sterował nie tylko maskaradą kowidową, ale i resztą zadań państwa z obroną włącznie, choć wszyscy wiedzą, że McKinsey jest anteną CIA. Według dotychczasowych danych, zapłacił im z francuskich podatków 2,5 miliarda euro. Do tego Amerykanie nie płacą ani centa podatków we Francji (zarejestrowali się w Delaware, amerykańskim raju podatkowym, który jest osobistą domeną Joe Bidena), a państwo (podatnicy) opłaca rząd i urzędników, którzy jedynie podpisywali papiery podsuwane przez McKinseya.
Afera ma taki rozmiar, że będzie pewnie ciągnąć się w sądach przez lata, podobnie jak „RothschildGate”. Macron jako bankier Rothschildów pracował dla Pfizera przy operacji sprzedaży jego części dla Nestle. Gdy został prezydentem, pierwsze co zrobił, to zlikwidował podatek od wielkich fortun, by go nie płacić, gdyż był solidnym milionerem. Oficjalnie na samym zleceniu od Pfizera zarobił ponad 3 miliony, a faktycznie 12, z tym, że resztę umieścił w raju podatkowym na brytyjskiej wyspie Man. Zrobił się bardziej bezczelny niż zwykle, bo przy okazji kampanii prezydenckiej zadeklarował majątek raptem pół miliona, co mogło wzbudzić jedynie gorzki śmiech.
Wśród wielu innych poważnych afer, które ciążą nad władzą Macrona, jest jeszcze anegdotyczna, istniejąca niemal tylko w internecie, ale znana już wszystkim Francuzom, choć prasa nazywa ją „złośliwie plotkarską”: jego żona Brigitte miałaby być jego mężem-transwestytą lub byłym mężczyzną (tzw. osobą transpłciową). Za tym twierdzeniem stoją amatorskie śledztwa, jednak już bardziej prawdopodobne niż wersja oficjalna. Można by machnąć ręką, ale jest to odbierane jako „kolejne kłamstwo” Macrona, w końcu znanego w Paryżu geja. Wszystko wskazuje, że Brigitte miała kiedyś na imię Jean-Michel, który poderwał 13-latka, dzisiejszego prezydenta. Sprawa kwalifikuje się do kodeksu karnego, więc jest b. niewygodna, nie mówiąc o możliwościach politycznego szantażu.
To wszystko sprawia, że wrogom Macrona nie chodzi już nawet o dyktatorskie zarządzanie regresją kraju, czy działania policji, przy której policja Łukaszenki to czułe anioły, a o „całokształt”. Ów całokształt nie wyklucza więc zupełnie innego wyniku wyborów, niż przewidywały media: praktycznie każdy z pierwszej sondażowej czwórki może dostać się do drugiej tury. Twitter na wszelki wypadek już ogłosił, że będzie kasował wpisy kwestionujące prawidłowy przebieg liczenia głosów.
Inne tematy w dziale Polityka