5 grudnia 2024 r. fani muzyki elektronicznej dostali prawdziwy mikołajkowy prezent. Tego dnia w warszawskim klubie Progresja wystąpił Tangerine Dream – prawdziwe gwiazdy tego nurtu muzyki.
Muzyka krajów niemieckojęzycznych jest w nietypowym położeniu. Niektóre niemieckie zespoły i artyści są w naszym kraju dobrze znani: chodzi zwłaszcza o zespoły rockowe (Scorpions) i eurodisco (Modern Talking, Boney M). To jednak jedna strona medalu. Mało kto wie, że Niemcy są potęgą, jeśli chodzi o mniej popularne gatunki muzyki. Chodzi mi np. o jazz (słynna wytwórnia ECM!), imprezy dark independent (goth rock, industrial, neofolk, post-punk i tak dalej – największy taki festiwal odbywa się w Lipsku); czy w końcu muzykę alternatywną i elektroniczną. Właśnie w tej ostatniej dziedzinie Niemcy stały się światowym centrum. Lata 60. i 70. XX wieku to moment, kiedy światową sławę zyskali tacy artyści jak Kraftwerk, Klaus Schulze czy właśnie Tangerine Dream - przedstawiciele "szkoły berlińskiej" sceny elektro.
Założycielem i jedynym stałym członkiem Tangerine Dream był Edgar Froese. Przed śmiercią w 2015 roku Froese wyznaczył swojego współpracownika, Thorstena Quaeschninga, na swojego następcę. Obecnie grupa występuje w składzie: Thorsten Quaeschning, Hoshiko Yamane, Paul Frick. TG występuje w Polsce regularnie od wielu dekad, czego owocem jest ich słynny album koncertowy Poland.
W 2024 r. zespół wyruszył z nową trasą koncertową From Virgin to Quantum Years. Jej tytuł nawiązuje do przeszłości i teraźniejszości. Przeszłość to wytwórnia Virgin, dla której TG nagrało swoje albumy w latach 70. Z kolei teraźniejszość to Quantum Gate – jeden z ostatnich albumów grupy. Obecna trasa koncertowa jest zatem przeglądem całej ich twórczości. Koncerty zyskały dobre recenzje za granicą, więc tym większe były moje oczekiwania.
Kiedy bramy klubu stanęły otworem, na publiczność w sali czekała scena pełna niezwykłych elektronicznych urządzeń, a na ekranie za sceną wyświetlała się intrygująca, spokojna animacja: grupa łodzi stała w porcie spowitym mrokiem. Widok jak ze snu, bardzo marzycielski, ale w powietrzu wisiało napięcie – i to nie tylko elektryczne.
Koncert rozpoczął się o godzinie 20. „Dobry wieczór, Warszawo!” – Thorsten Quaeschning powitał publiczność (po polsku!) i zapowiedział, że koncert będzie się składać z dwóch części: pierwsza, około 100 minut, to dawne kompozycje grupy; druga, około 30 min. - to nowy materiał. Zapowiedział też, że będą to bardzo różne utwory – zarówno skomplikowane, awangardowe kompozycje, ale również bardziej popowe, taneczne utwory. Po tym krótkim wstępie muzycy zabrali się do dzieła – a może raczej do dzieł.
Uczciwie muszę powiedzieć, że pierwsze minuty koncertu były dla mnie delikatnym rozczarowaniem. Artyści rozpoczęli koncert naprawdę mocnym uderzeniem – pierwsze kompozycje były skomplikowane i drapieżne, to była muzyka awangardowa/industrialna. Niestety, głośniki były źle wyregulowane – zupełnie nie słyszałem gry na skrzypcach pani Yamane, za to dominował mocny elektryczny bas. Na dodatek reflektory świeciły mocno po oczach; widziałem, że ludzie się od nich odsuwają.
Na szczęście to były tylko chwilowe trudności. Sprzęt został wyregulowany, a ja razem ze słuchaczami mogliśmy na dobre zatopić się w muzyce. A ta robiła się coraz ciekawsza i coraz piękniejsza. Po „drapieżnym” wstępie przyszła kolej na łagodniejsze utwory z płyt granych dla wytwórni Virgin. To właśnie było to wyrafinowane brzmienie, które stało się znakiem rozpoznawczym grupy! Stare utwory zostały jednak przedstawione w nowych aranżacjach. Nie brakowało mocnego basu rodem z klubów nocnych i reverbu, można powiedzieć, że słuchaliśmy remiksów. Nie oznacza to jednak, że te nowe wersje były złe – wręcz przeciwnie, słuchało mi się ich bardzo przyjemnie; były po prostu inne. Niektóre utwory były spokojne, przypominały muzykę klasyczną albo jazz. Innym razem były rytmiczne, bardziej w stylu art-rocka: brzmiało to jak muzyka słynnej grupy The Alan Parsons Project.
W tym miejscu trzeba wspomnieć nie tylko o tym, co było słychać, ale też o tym, co było widać. Na scenie zamontowano lampy i neony, które „pracowały w rytm muzyki”. Z kolei na ekranie za muzykami wyświetlano animacje, które nawiązywały do okładek poszczególnych albumów zespołu. Całość łączyła się w piękny pokaz świateł i kolorów, czego dowodem są moje zdjęcia. Ten koncert był po prostu ucztą zarówno dla uszu, jak i oczu.
I jeszcze jedna rzecz. Koncerty muzyki elektronicznej to nie to samo, co sety didżejskie w klubach nocnych czy koncerty rockowe. Nie ten temperament. Mick Jagger na koncercie The Rolling Stones podskakuje, przebiera się, trochę porozmawia z publicznością i kolegami z zespołu. Muzycy z Tangerine Dream byli praktycznie „przyspawani” do swojej aparatury. Widziałem jednak, że zwłaszcza w czasie improwizowanych kawałków dają sobie dyskretne znaki, jak należy grać. Po prostu komunikowali się bez słów. To chyba najlepszy dowód, jak doskonale dobraną ekipę tworzą.
W czasie ostatnich kilku utworów sala koncertowa zaczęła przypominać wizualnie dyskotekę w słynnej scenie z Johna Wicka 2 – zastanawiałem się, czy nagle w wejściu pojawi się wysoki, ciemnowłosy brodacz, który rozpocznie rozróbę. Jednak ten synthpopowy kawałek był tylko wybrykiem na koniec. Ostatnim etapem wieczoru był stały punkt każdego koncertu gości z Niemiec – długa kompozycja improwizowana na żywo. Była ona wyrafinowana i skomplikowana, a po dwóch godzinach w sali trochę mnie zmęczyła. Ale może jest w tym jakiś sens – zaczęli od skomplikowanego brzmienia, na skomplikowanym brzmieniu skończyli…
Muzycy zakończyli grę, ukłonili się, zrobili sobie selfie z publicznością. Następnie rzucili na salę małe, pomarańczowe przedmioty. Myślałem, że to jakieś gadżety, np. piłeczki z nazwą zespołu. Ale nie, to były… mandarynki. Bo nazwa zespołu oznacza po angielsku „Mandarynkowy Sen” :)
Tangerine Dream odkryło w muzyce kamień filozoficzny – niezależnie z jakich pierwiastków (gatunków muzyki) korzystają, i tak wychodzi im złoto. Ich niezwykle bogaty i różnorodny dorobek się prawie nie starzeje, jest wciąż ciekawy i aktualny. Czy zagrają swoją muzykę w wersji bliskiej oryginałowi, czy uwspółcześnionej, wciąż się ich rewelacyjnie słucha. Ich utwory po prostu pobudzają wyobraźnię. Są świetni nie tylko w studiu, ale również na żywo. To był wspaniały, różnorodny koncert, który będę miło wspominać.
Kryptos
P.S. 1. Pod względem organizacyjnym klub Progresja mnie trochę zawiódł. W łazienkach nie było mydła, a panowie z ochrony byli zwyczajnie nieuprzejmi – nikt ich nie sprowokował, sami się tak zachowywali. No trudno, przynajmniej koncert był naprawdę znakomity.
P.S. 2. Czytelnicy pewnie zauważyli, że nie podawałem dokładnych informacji nt. użytych instrumentów i zagranych utworów. Proszę o wyrozumiałość, nie byłem w stanie ich zidentyfikować, zwłaszcza że – jak wspomniałem – kompozycje znacznie różniły się od wersji albumowych.
Tagi: #kultura #muzyka #koncert #tangerinedream #kryptos
Witaj, Drogi Gościu, na moim blogu.
"Szuflada Kryptosa" realizuje koncepcję dziennikarstwa obywatelskiego. Wpisy umieszczam za darmo, w wolnej chwili, bo tak lubię i chcę tak robić. Sztuka, literatura, wielkie idee, sprawy poważne i niepoważne - to wszystko znajdziesz w tym miejscu!
"Szuflada Kryptosa": twój ulubiony blog hobbystyczno-humanistyczny!
Zapraszam do lektury!
[zdjęcie w tle: Pixabay, zdjęcie profilowe autorstwa Kryptosa i Pawła P.]
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura