Zrzeszenie Studentów Polskich było, jak na warunki PRL, dość nietypowym środowiskiem. Wprawdzie tak jak wszystkie organizacje młodzieżowe znajdowało się pod kontrolą PZPR, jednak sporo działaczy Zrzeszenia było ludźmi odnoszącymi się z dystansem do tzw. pryncypiów ustrojowych. Było też w ZSP wielu pragmatyków przedkładających konkrety nad propagandowe „bicie piany” i sporo osób zwyczajnie obojętnych na sprawy polityczne. W rezultacie Zrzeszenie spełniało rolę nie tyle młodzieżowej organizacji politycznej, ile swoistego związku zawodowego studentów. Zajmowało się zresztą nauką (koła naukowe), kulturą i turystyką studencką, sprawami bytowymi – akademiki, stołówki, etc. Rodzaj działalności ZSP premiował ludzi z pasją społecznikowską i wymuszał pewien profesjonalizm – aby zorganizować spektakl teatralny, sesję naukową, wycieczkę czy rajd studencki trzeba było wiedzieć jak to zrobić. Nie mogły wystarczać propagandowe slogany wygłaszane na zebraniach.
Z przyszłą żoną na rajdzie studenckim w Sudetach.
Do marca 1968 r. w Zrzeszeniu na tzw. dołach w zasadzie nie było polityki rozumianej jako propagandowa indoktrynacja jego członków. Później pojawili się zastępcy przewodniczących rad różnych szczebli ds. politycznych, ale ich rola nie była zbyt wielka, a działalność w gruncie rzeczy fikcyjna. W ZSP nie przywiązywano nadmiernej wagi do czystości politycznej działaczy niższych szczebli, więc i dla mnie, mimo awantury w SD, znalazło się miejsce. Zostałem przewodniczącym rady mieszkańców akademika i tam zacząłem robić porządki.
Dom Studencki „Ul” na ul. Komuny Paryskiej we Wrocławiu był akademikiem studentów prawa. Mimo tego uchodził za miejsce bezprawia, gdzie wszystko było wolno. Znajdowała się w nim świetlica, miejsce ponure i ciemne, gdzie w soboty organizowano potańcówki. Uczęszczali na nie amatorzy taniego wina, dziewczyny „lżejszych” obyczajów i ciągle miały miejsce burdy. Sam akademik od lat nie widział malarzy czy hydraulików. Wyposażenie i meble były zdezelowane. I co mnie najbardziej zaskoczyło – w domu studenckim nie było pokoju do nauki. Kiedy pierwszy raz wszedłem do środka na wewnętrznych schodach powitała mnie lecąca z góry szafa zrzucona przez jakiegoś dowcipnisia. Na moich oczach nieszczęsny mebel rozpadł się w kawałki. Mieszkańcy akademika mieli też inne jeszcze rozrywki. Np. napełniali wodą plastikowe pokrowce po ubraniach i taką bombę wodną zrzucali z ostatniego piętra na chodnik strasząc i oblewając przypadkowych przechodniów. Nic więc dziwnego, że „Ul” nie cieszył się dobrą opinią, a przechodnie omijali akademik drugą stroną ulicy. Wreszcie skończyła się cierpliwość dziekana wydziału prawa. Prof. Jan Kosik wezwał studentów - mieszkańców akademika do siebie i powiedział nam w ostrych słowach co myśli. Kazał się wytłumaczyć przewodniczącemu Rady Mieszkańców. I wtedy okazało się, że „Ul” nie ma przewodniczącego i nie ma rady. Członkowie ostatniej RM skończyli studia, opuścili akademik, a nową radę po prostu zapomniano wybrać. Wśród wypowiadających się i ja zabrałem głos. Powiedziałem, że przecież można tę sytuację naprawić. Trzeba tylko uporządkować sprawy akademika, wprowadzić trochę dyscypliny, zrobić remont, i ... w ten sposób zostałem „komisarycznym” przewodniczącym RM DS. „Ul”.
Następnego dnia powołaliśmy nową Radę Mieszkańców. Obok tego przy pomocy skomplikowanych zabiegów doprowadziłem do zwolnienia z pracy winnej wielu zaniedbań kierowniczki akademika – było to trudne, bo była partyjniaczką i miała mocne „plecy” w rektoracie Uniwersytetu. Jednak i ja miałem poparcie dziekana, który chciał uporządkowania spraw i akceptował moje działania.
Członkowie Rady Mieszkańców DS. „Ul”. Od lewej: Adam Jaworski, późniejszy adwokat, Romuald Szeremietiew, przewodniczący Rady, Antoni Koniuszewski w przyszłości adwokat i publicysta, Eugeniusz Matyjas, późniejszy przew. Solidarności w Lesznie, a następnie wojewoda leszczyński,.
Po paru miesiącach załatwiliśmy remont akademika. Następnie pojawiły się nowe meble, sala do nauki, a świetlica przeistoczyła się w prawdziwy klub studencki. Co prawda musiałem na czas remontu zrezygnować z wakacji, aby dopilnować prac, ale już przy urządzaniu klubu miałem pomoc wielu kolegów. Po roku mojego komisarycznego urzędowania DS. „Ul” zmienił się nie do poznania.
Po zwolnieniu z pracy kierowniczki akademika zapowiedziałem, że będziemy robili porządki także po naszej, studenckiej stronie. Powołałem sąd koleżeński akademika i do niego nasza Rada kierowała wnioski o ukaranie niesfornych mieszkańców. Najwyższą karą było pozbawienie prawa do zamieszkania w akademiku, zwykle na okres jednego semestru. Była to kara dotkliwa bowiem z akademika na ogół korzystali studenci z niezbyt zamożnych rodzin. A wynajęcie stancji na mieście i opłata za nią to był poważny wydatek, na który było stać nielicznych. Z drugiej jednak strony trudno było patrzeć przez palce na studenta prawa, który np. pijany rzucał butelkami z okna akademika w przechodniów na ulicy. Po pewnym czasie tak skutecznie wytępiliśmy ekscesy, że akademik odzyskał dobre imię i nawet zajął wysokie miejsce w konkursie na najlepszy dom studencki we Wrocławiu.
Zapewne jako jedyny w Polsce nasz akademik miał w zatwierdzonym przez dziekana regulaminie zapis o prawie mieszkańców do krytyki działań Rady za pośrednictwem radiowęzła, a więc środka „masowego przekazu”. Z prawa tego mieszkańcy korzystali i nie było wcale wyjątkiem, gdy radiowęzeł nadawał audycję krytykującą Radę i jej przewodniczącego. Po pewnym czasie odbyły się normalne wybory do nowej Rady. Mieszkańcy akademika docenili to co zostało zrobione, a ja zostałem ponownie przewodniczącym Rady, już w oparciu o demokratyczny mandat. W naszym akademiku była opracowana przez nas „konstytucja” – regulamin gwarantujący na pierwszym miejscu prawa mieszkańców i zapewniający „opozycji” wpływ na sprawy akademika. Była „władza ustawodawcza” - zebranie mieszkańców i „wykonawcza”, czyli Rada oraz „władza sądownicza”, naprawdę niezależny sąd koleżeński. Stworzyliśmy w ten sposób własną małą szkołę demokracji.
1970 r. Student prawa w kurtce wojskowej i czapce maciejówce znanej z Legionów Piłsudskiego..
Wyjątkowy status ZSP i moja kariera w tej organizacji skończyły się w 1972 r. Nie tylko dlatego, że w tym roku zdałem egzamin końcowy i z dyplomem magistra prawa opuściłem wydział. W tym czasie władze PZPR doszły do wniosku, że Zrzeszenie jest za mało upolitycznione i postanowiono przekształcić je w organizację „socjalistyczną”; zaczęto tworzyć Socjalistyczny Związek Studentów Polskich czyli, jak mówili studenci, „ZSYP”. Byłem przeciwnikiem tego zamiaru i głośno to wyrażałem. I oto w takim czasie do komitetu partii na Uniwersytecie doniesiono, że jestem antykomunistą – z litości nie wymienię nazwisk donoszących na mnie studenckich „czekistów”. Głównym zarzutem było to, że będąc wiceprezesem, a później prezesem koła naukowego nie byłem marksistą. Co więcej ujawniono, że wraz z gronem kolegów zajmowaliśmy się Piłsudskim i myślą społeczną oraz polityczną Polski niepodległej. A do tego nosiliśmy przypięte do ubrań miniaturowe orzełki z koroną. Żeby tę koronę zobaczyć trzeba było użyć lupy, a mimo to czyjeś czujne oko ją dostrzegło.
Dyplom ukończenia studiów. Na zdjęciu widoczny w klapie marynarki orzełek w koronie. Uniwersytet niestety miał za patrona Bieruta.
Przypomniano, że organizowałem nieprawomyslne dyskusję m.in. na temat wydarzeń grudniowych zapraszając ludzi z wrocławskich zakładów pracy.
Po zakończeniu studiów zacząłem pracę nad doktorantem i miałem zostać asystentem w katedrze doktryn polityczno-prawnych kierowanej przez promotora mojej pracy magisterskiej prof. Karola Joncę, który zaproponował mi współpracę. Podjąłem pod kierunkiem Profesora badania nad myślą polityczną Romana Dmowskiego (w pracy magisterskiej zajmowałem się polityką Józefa Piłsudskiego). Jednocześnie Profesor podjął starania uzyskania dla mnie etatu asystenta w jego katedrze. Moi prześladowcy wiedzieli o tym i wnioskowali usunięcie mnie z seminarium doktoranckiego i zablokowanie etatu. (Kiedy wsadzono mnie do więzienia w Barczewie Profesor Jonca za pośrednictwem mojej żony proponował, abym wznowił pracę nad doktoratem, zapewniał, że będzie przyjeżdżał do więzienia na spotkania seminaryjne. Władze więzienia odmówiły. )
Donos spowodował rozmowę z ówczesnym rektorem UWr. prof. Marianem Orzechowskim. Rektor nazwał stawiane mi zarzuty bzdurnymi i powiedział, że powinienem pracować na uczelni. Jednak aby „zamknąć twarz” moim prześladowcom miałem zrobić niewiele – jak podkreślił – zapisać się do PZPR. Odparłem, że nie jestem marksistą, wierzę w Boga, więc nie mogę wstąpić do partii programowo ateistycznej. Rektor przekonywał mnie, że mogę sobie prywatnie wierzyć, byle z tym nie obnosić się publicznie. Nie zgodziłem się i oczywiście straciłem możliwość pracy na Wydziale Prawa, usinięto też mnie z seminarium doktoranckiego.
W tym samym czasie proponowano mi też inny sposób pozostania na uczelni. Jeden z moich kolegów z wydziału powiedział, że jego znajomy może mi pomóc. Okazało się, że ten „znajomy” jest funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa. Zaproponował zatrudnienie w „resorcie”, a oficjalne na Uniwersytecie (dwie pensje!), z zadaniem donoszenia do SB na kolegów – „odegra się pan na tych, co na pana donieśli” – kusił mnie rozmówca. Przy czym tym razem nie wymagano ode mnie wstąpienia do partii - "to nawet lepiej, że będzie pan bezpartyjny" - usłyszałem. Miałem też dostać mieszkanie we Wrocławiu. Stanowczo i w bardzo ostrej formie odmówiłem. Odtąd też zerwałem znajomość z moim kolegą, który okazał się esbekiem.
O jednej ważnej sprawie warto jeszcze wspomnieć. Dzięki Zrzeszeniu mogłem w 1972 r. wyjechać na Zachód. Nie ulega wątpliwości, że w tamtych czasach, gdyby nie legitymacja ZSP i stosowne zaproszenie na międzynarodowy obóz, nie mógłbym trafić do Londynu. Ogromnie emocjonująca była sama podróż pociągiem, w tym zwłaszcza przekraczanie granicy światów wschodniego i zachodniego w Berlinie. Po stronie wschodniej szczegółowe kontrole, liczne NRD-owskie straże z psami i bronią maszynową, wysokie płoty i zasieki z drutu kolczastego. Później z okna pociągu chłonąłem Zachód i widoczną swobodę; brak kontroli na granicach. Praktycznie zainteresowano się mną dopiero w Anglii, gdy schodziłem z promu, który przewiózł pasażerów pociągu przez kanał La Manche.
Londyn, cel mego wyjazdu, był miejscem, gdzie skupiało się życie polityczne polskiej emigracji. Tam był przecież Prezydent i Rząd RP na Uchodźstwie. W tym mieście był Instytut Polski im. Gen. Sikorskiego i Biblioteka Polska.
Po przyjeździe do Londynu okazało się, że będę miał mało absorbujące zajęcie. Znalazłem się w grupie studentów z różnych krajów, którzy w okresie wakacyjnym ochotniczo zajmowali się dziećmi z ubogich londyńskich rodzin. Była nas spora grupa, zajęć niezbyt wiele – założeniem takiego zgrupowania było również własne poznawanie Londynu. Miałem więc dużo wolnego czasu dla siebie. Odbywałem długie wyprawy pieszo, bo pieniędzy na metro czy autobusy nie miałem. Wtedy to trafiłem do Instytutu Sikorskiego, gdzie zastałem sędziwego gen. Mariana Kukiela, wybitnego historyka wojskowości.
Generał był żywą legendą Polski Niepodległej; dawny dowódca 1-go pułku piechoty w Legionach, w okresie międzywojennym m.in. zastępca szefa Sztabu Generalnego WP, dowódca dywizji i szef Biura Historycznego SG WP, a w czasie wojny także dowódca I Korpusu Polskiego i min. Obrony Narodowej, przyjaciel gen. Sikorskiego. Kukiel był autorem wielu ważnych opracowań historycznych Był zawodowym wojskowym i wysokiej klasy uczonym. Mimo podeszłego wieku – kiedy go spotkałem miał 87 lat – był nadal czynny jako historyk, miał bystry umysł i z wielkim znawstwem tematu wypytywał mnie o sprawy krajowe. A gdy mu powiedziałem, że mam odbytą służbę wojskową skupił się na sprawach wojska, które w sposób widoczny było mu szczególnie bliskie. Na zakończenie naszej rozmowy dostałem w prezencie jego „Dzieje Polski Porozbiorowe” z autografem i ciepłym wpisem osobistym Generała. Po przemyceniu książki do kraju szczęśliwie udało się ją uchronić przed konfiskatą SB i dziś stoi ona na półce w mojej domowej bibliotece (dodam, że wracając z Anglii z pomocą przyjaciół przemyciłem jeszcze ponad 300 książek „zakazanych”).
Drugą ważną osobą spotkaną w Londynie był Juliusz Mieroszewski. Mieszkał z żoną w malutkim mieszkaniu, wypełnionym książkami i papierami, był nie tylko głównym publicystą politycznym paryskiej „Kultury”, ale także właściwym twórcą jej programu. Dotąd znałem go tylko z tekstów drukowanych zwykle pod pseudonimem „Londyńczyk” w miesięczniku Jerzego Giedroycia. Spędziliśmy kilka dni na rozmowach. Opowiadałem, że w Polsce odradzają się dążenia niepodległościowe, a młodzież interesuje się historią najnowszą. Przekonywałem go też, że w kraju wkrótce dojdzie do wielkich przemian - był rok 1972. Wydawało mi się, że mój interlokutor nie bardzo dawał mi wiarę widząc w tym co mówiłem raczej dowód młodzieńczego zapału niż wynik racjonalnej i osadzonej na faktach analizy. Po pewnym czasie, już po powrocie do Polski, trafił do mnie numer „Kultury” z artykułem „Londyńczyka” pt. „Kordian i Cham” (w 1997 r. ten tekst wydrukowało wydawnictwo z Lublina w tomie: Mieroszewski J. „Finał klasycznej Europy”). Z treści artykułu wynikało, że jego autor, nawiązywał do mojej osoby i naszej rozmowy. Wg piszącego byłem „Kordianem” - pogrobowcem dawnej Polski, żyjącym jej przeszłością. Tymczasem – pisał Mieroszewski - przyszłością i nadzieją Polski nie będzie taki jak ja „Kordian” pogrobowiec II RP, ale „Cham”, czyli wykształcony w Polsce Ludowej należący do PZPR i zbuntowany przeciwko partii inteligent chłopskiego czy robotniczego pochodzenia. Zdaniem publicysty „Kultury” to ta grupa ludzi, mówiąca językiem zrozumiałym dla robotniczo-chłopskiego społeczeństwa, będzie decydować o przyszłości Polski. Tacy jak ja, młodzi „pogrobowcy” Piłsudskiego zdaniem autora artykułu tej przyszłości nie mieli.
Kiedy w 1992 r. obejmowałem w rządzie Jana Olszewskiego resort obrony przypomniałem sobie słowa Mieroszewskiego. Jak widać nawet ktoś tak mądry jak on nie przypuszczał, że nie tylko "dysydenci" partyjni, ale i "pogrobowcy" II RP mogą odegrać istotną rolę w wolnej Polsce.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo