Romuald Szeremietiew Romuald Szeremietiew
1650
BLOG

W łapach „Ludowej” – SD (cz. II)

Romuald Szeremietiew Romuald Szeremietiew Wojsko Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

imageW 1967 r. wyszedłem z wojska i podjąłem starania by zacząć studia plastyczne - chciałem zostać grafikiem. Złożyłem papiery do poznańskiej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych. Egzamin zdałem, ale miejsca w uczelni dla mnie zabrakło. Było zbyt wielu chętnych na jedno miejsce (na grafice było siedem miejsc), szkoła była elitarna, a ja nie miałem tzw. pleców. I z tego powodu rysunek ostatecznie pozostał moim zainteresowaniem pozazawodowym.

Więzienna „martwa natura” – rysowałem w Barczewie.

 W marcu 1968 r. miały miejsce pamiętne wydarzenia; cenzura zdjęła „Dziady” wyreżyserowane przez Kazimierza Dejmka, zaprotestowali literaci, a na uczelniach wybuchły strajki. Propaganda PZPR głosiła hasła: „pisarze do pióra, studenci do nauki, syjoniści do Dajana”. Ludzi zganiano na wiece popierające partię i jej szefa Władysława Gomułkę.

imageMimo tego, że nie byłem studentem wpadłem w wir studenckiego protestu. Jeden z moich kolegów Jerzy Urbański studiował we Wrocławiu i kiedy tam wybuchły strajki on przyjechał do domu ze stosem ulotek. W naszym gronie powstał koordynowany z Wrocławiem projekt zorganizowania wiecu w Legnicy. Podpisując się jako komitet protestacyjny wezwaliśmy ludzi na wiec. Ulotki zawiadamiające o tym poszły w miasto. O wyznaczonej porze zjawiliśmy się w centrum miasta na pl. Wilsona, który wskazaliśmy jako miejsce manifestacji. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że na chodnikach okalających plac stoi spory tłum. Jerzy, nasz kolega student powiedział: „panowie robimy pierwszy szereg i wychodzimy na ulicę”. Ruszyliśmy, a za nami spora grupa młodzieży. Pochód stawał się coraz liczniejszy, rósł w siłę. Wkrótce okazało się, że na demonstrację przyszli nie tylko mieszkańcy Legnicy. Ulicę, którą szedł pochód z obu stron zamknęły kordony milicji uzbrojonej w pałki. Posypały się razy na plecy i głowy demonstrantów oraz przypadkowych przechodniów. Ja też dostałem swoją porcję milicyjnych pałek.

imageUtarczki, głównie młodzieży w milicją, trwały z różnym nasileniem przez kilka dni. W historii „Marca” nie wiele wspomina się na temat wydarzeń w Legnicy, która była miastem robotniczym, i w którym, poza Studium Nauczycielskim, nie było żadnej szkoły wyższej. Tymczasem bardzo aktywnymi uczestnikami wydarzeń byli młodzi robotnicy, pracownicy legnickiej Huty Miedzi. I miały one akcent niepodległościowy, antysowiecki. W każdym razie postawa legniczan zadawała kłam twierdzeniom propagandy, że wydarzenia marcowe były dziełem wyrzuconych z PZPR „syjonistów”, sfrustrowanych literatów i warszawskiej "bananowej" młodzieży, której od dobrobytu przewróciło się w głowach.

Doświadczenie legnickiego „Marca 68” było bardzo ważne. Dowodziło, że w Polsce kontrolowanej przez rządzącą wszechwładnie PZPR można zorganizować masowe demonstracje, a władze chociaż opanowały sytuację, to nie były w stanie podjąć tak brutalnych represji, jak to miało miejsce w okresie stalinizmu. Wprawdzie daleko było do tego, aby stworzyć ruch, który mógł zagrozić PZPR, ale ważny początek został zrobiony.

imageW gronie kolegów dyskutowaliśmy o tym co należałoby dalej robić. Mobilizująco na nas wpływał fakt, iż mimo zorganizowania demonstracji, kolportażu ulotek i naszej sporej aktywności w manifestacjach nikt z nas nie został aresztowany – SB aresztowała trochę osób nie związanych z nami. Nikogo z nas nie przesłuchiwano. Mimo to koledzy byli przekonani, że ta sytuacja to raczej przypadek wynikający z zaskoczenia niż oznaka słabości SB. I zwyciężył pogląd, że zachowując pewien stopień poufności trzeba będzie poszukiwać różnych form niezależnego działania korzystając z instytucji działających oficjalnie. Uważaliśmy, że konspiracja była zajęciem ryzykowanym nie dlatego, że narażała na więzienie, ale dlatego, iż pobyt w celi na długie lata uniemożliwiał jakąkolwiek aktywność. Ponadto uczestnicząc w duszpasterstwie u ojców Franciszkanów nie chcieliśmy podejmować działalności o charakterze politycznym na terenie kościelnym. Nie można było dawać władzom wygodnego pretekstu do uderzenia w Kościół. A więc trzeba było znaleźć „świeckie” miejsce aktywności. Stąd zanim działalność całkowicie niezależna okazała się przedsięwzięciem skutecznym, usiłowałem działać „legalnie”, w ramach zakreślonych przez władze PRL.

 Przez pewien czas taką organizacją było w moim przypadku Stronnictwo Demokratyczne. Formalnie partia „współrządząca” z PZPR, a faktycznie organizacja satelicka, całkowicie zależna od partii komunistycznej. Spenetrowana przez SB i wykonująca zadania zlecone przez komitety PZPR na tzw. odcinku rzemieślniczym – do SD należeli ludzie ze środowisk inteligenckich i z rzemiosła. Często bowiem było tak, że człowiek zmuszany w miejscu pracy do wstąpienia w szeregi PZPR dla świętego spokoju zapisywał się do SD.

W moim przypadku motywem istotnym było to, że do SD należał już Bronisław Kamiński i z jego inspiracji wchodziliśmy tam całą grupą. Wkrótce zaczęliśmy nadawać ton całej legnickiej organizacji SD. Organizowaliśmy spotkania i dyskusje na tematy z zakresu nauk społecznych (społeczna nauka Kościoła) i historii najnowszej. Np. sporym wydarzeniem w środowisku imagelegnickiej inteligencji była urządzona przez nas wystawa fotograficzna poświęcona bitwie pod Monte Cassino. Wyeksponowaliśmy zwłaszcza postać dowódcy II Korpusu, gen. Władysława Andersa, który w oficjalnej propagandzie PRL był reakcjonistą i wrogiem Polski Ludowej. Wystawa wzbudziła negatywne zainteresowanie w komitecie wojewódzkim PZPR we Wrocławiu, legnicki prezes SD był tam wzywany „na dywanik” i został skarcony.

W październiku 1968 r., po zdanych wcześniej egzaminach wstępnych podjąłem studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego. Zygmunt Urban przekonał mnie, że prawo będzie bardziej użyteczne od grafiki w tym, co zamierzałem w przyszłosci robić politycznie. Gdy trafiłem na Uniwersytet miałem 23 lata. Przedtem ukończyłem szkołę zawodową, pracowałem w fabryce i odbyłem dwuletnią zasadniczą służbę wojskową. W przeciwieństwie do wielu kolegów studentów pierwszego roku i niedawnych maturzystów, przychodziłem na uczelnię z doświadczeniem życiowym i politycznym.

Było też oczywiste, że po zdobyciu indeksu włączyłem się w pracę organizacji SD na wydziale prawa. Istniejąca tam komórka nie przejawiała większej aktywności. W jej składzie było paru szacownych panów profesorów, którzy będąc na „politycznym” wydziale prawa wstąpili do SD, bo nie chcieli zapisywać się do PZPR. W tej grupie prawie nie było studentów. Postanowiłem zmienić ten stan. imageZacząłem zjednywać kolegów z roku, aby wstępowali do SD i usiłowałem ożywić działalność grupy. Po pewnym  czasie moja organizacja SD stała się licznejsza od wydziałowej organizacji  PZPR i to zostało zauważone. Wezwano mnie do przewodniczącego wojewódzkiego komitetu SD we Wrocławiu, który poinformował mnie, że powinienem zrezygnować z nadmiernej aktywności. To co ja uważałem za zaletę, okazało się wadą. Wzmocnienie SD na wydziale prawa szczególnie irytowało komitet wojewódzki PZPR. „A to, jak kolega rozumie, szkodzi Stronnictwu” – usłyszałem od przewodniczącego. Powiedział też, że studenci należący do SD powinni się spotykać raczej poza Uniwersytetem, a ja winieniem na jakiś czas zrezygnować z przyjmowania nowych członków. W ten sposób dała o sobie znać rzeczywistość PRL i zakreślono nam granice dopuszczalnej aktywności.

Trudno powiedzieć jak długo wytrwalibyśmy w wytyczonych ramach, gdyby nie wydarzenia grudniowe 1970 r. Manifestacje i imageprotesty robotnicze na Wybrzeżu, zabici i ranni, także liczne aresztowania, to wszystko nie pozwalało nam milczeć. Grupa studencka SD, którą kierowałem, przygotowała dokument zawierający pytania do władz naczelnych Stronnictwa domagając się wskazania winnych popełnionej zbrodni i ustalenia zakresu odpowiedzialności kierownictwa SD - mówiono nam, że Stronnictwo jest „partią współrządzącą”. Jak można było bez trudu przewidzieć skutek był natychmiastowy. Oczywiście żadnej odpowiedzi na nasze pytania nie otrzymaliśmy. Naszą grupę rozwiązano, a mnie usiłowano zdyscyplinować wzywając przed oblicza różnych dostojników SD. A skoro nie dawały rezultatu rozmowy indywidualne, to w mojej sprawie musiało wypowiedzieć się na specjalnie zwołanym zebraniu gremium nazywane plenum WK SD. Pamiętam, że z tej racji zawitała do Wrocławia przedstawicielka władz naczelnych SD z Warszawy, Eugenia Krassowska o której mówiono, że ma też w kieszeni legitymację członkowską PZPR. Na zebraniu kilka osób broniło mnie, jednak dla zdecydowanej większości obradujących pod badawczym spojrzeniem „koleżanki Eugenii” moja wina była bezsporna. I mój los jako działacza Stronnictwa był tym samym przesądzony. Nie pozostało mi też nic innego do zrobienia jak imagecisnąć legitymacją „partii współrządzącej” i opuścić zebranie.

Prezesem SD był wówczas Zygmunt Moskwa. Wychodząc powiedziałem, że: „SD poniesie klęskę pod Moskwą”.


Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Społeczeństwo