Bardzo wcześnie, już chyba w szkole podstawowej, zdałem sobie sprawę czym jest Polska Rzeczpospolita Ludowa, państwo w którym wypadło mi żyć. Do czternastego roku życia wychowywałem się w domu dziadków Lubowickich, we wsi Olmonty, leżącej na obrzeżach Białegostoku. Na moją świadomość wpływał nie tylko fakt przebywania w środowisku konserwatywnym i religijnym, a więc niechętnym komunizmowi. Na moją świadomość wpływało także to, co się stało z moim ojcem.
Olmonty, odnowione krzyże wystawione w miejscu bitwy Konfederatów Barskich z Moskalami 16 lipca 1769 roku . Jako dziecko przechodziłem obok nich codziennie w drodze do szkoły.
Urodziłem się w październiku 1945 r. W tym czasie mój ojciec był poszukiwany przez sowiecki Smiersz. Ojciec z pochodzenia był Rosjaninem, z zawodu weterynarzem. Do Polski przyszedł w szeregach „berlingowców” jako oficer „ludowego” Wojska Polskiego. Poznał moją mamę, przyjął katolicyzm, ożenił się i ... zdezerterował z wojska. Nienawidził komunizmu. Jako obywatel sowiecki doznał wielu krzywd i upokorzeń ze względu na swoje społeczne pochodzenie nienawistne bolszewikom. Nie chciał służyć Stalinowi i nie chciał być w wojsku, które wykonywało rozkazy ciemiężycieli jego przybranej ojczyzny. Myślał, że uda mu się zostać w Polsce, która będzie krajem wolnym. Jak wspominała moja matka, dziadek sądził, że Alianci nas nie zostawią, będą wolne wybory i komuniści przegrają, a Sowieci wycofają się z Polski.
Na Białostocczyźnie trwała walka podziemia niepodległościowego z komunistycznym aparatem terroru. W lasach znajdowały się oddziały partyzanckie, w znacznej części złożone także z tych, którzy zdołali uciec przed aresztowaniami z terenów Wileńszczyzny i Nowogródzkiego. Szalał terror aparatu bezpieczeństwa publicznego. Ludzi podejrzewanych o organizowanie i uczestnictwo w oporze mordowano, torturowano, zamykano do więzień i wywożono do obozów koncentracyjnych w ZSRR.
Moi rodzice ukrywali się. Przy pomocy krewnych i znajomych znaleźli schronienie w Białymstoku, w mieszkaniu przy ul. Mickiewicza. Ojciec za pomocą mojego dziadka Lubowickiego nawiązał kontakt z podziemiem. I w takich okolicznościach ja przyszedłem na świat. Mama uznała, że nie może narażać dziecka na trudne warunki konspiracyjne. Ojciec zdecydował, że nawiązane już kontakty pozwalają mu samodzielnie funkcjonować w polskim otoczeniu i uznał, że żona, z urodzonym właśnie synem, może wrócić do rodzinnego domu w Olmontach. Ten powrót do domu dziadków został dostrzeżony przez konfidentów UB. Dom wzięto pod bardzo dyskretną obserwację spodziewając się, że mój ojciec będzie chciał kontaktować się z rodziną. Niestety, mieli rację. Ojciec dostał przydział do oddziału kpt. Romualda Rajsa „Burego” i chcąc się pożegnać z rodziną zjawił się nocą w domu moich dziadków. Dom został natychmiast otoczony przez agentów Smiersz. Ojca zabrano i nigdy już do nas nie wrócił. A więc wychowywałem się bez niego i w świadomości, że to Sowieci, a więc „władza ludowa” pozbawiła mnie ojca i przekreśliła przyszłość mojej rodziny i moją.
Na doświadczenia nasze nakładała się sytuacja całej Białostocczyzny. Obawiano się, że ten region znajdzie się w składzie sowieckiej republiki białoruskiej i będzie w granicach ZSRR. Przypomnijmy, że w następstwie paktu Ribbentrop – Mołotow z 1939 r. ten rejon znalazł się w granicach Związku Sowieckiego, a Białystok przez pewien czas był nawet „stolicą” tzw. Zachodniej Białorusi. Dlatego komendant białostockiego okręgu AK wykonując akcję „Burza”, (siły AK miały uderzyć na cofające się wojska niemieckie i powitać wkraczające wojska sowieckie jako prawowity gospodarz terenu) zadbał, aby jak najmniejsza część podległych mu oddziałów AK uległa dekonspiracji. W rezultacie dowództwo okręgu uniknęło aresztowania, a struktury konspiracyjne nie zostały rozbite. Dzięki czemu można było podjąć zorganizowany i skuteczny opór. Oczywiście trudno przesądzić, czy to właśnie te działania spowodowały, że Stalin ostatecznie zrezygnował z Białostocczyzny. Wiadomo jednak, że kiedy Wanda Wasilewska namawiała go, aby uczynił z Polski kolejną republikę sowiecką, miał odpowiedzieć: „nikt przy zdrowych zmysłach nie wnosi do domu gniazda os”. Stalin zdawał sobie sprawę, że włączenie Polski do ZSRR nie tylko zdemaskuje jego rzeczywiste zamiary przed Zachodem, ale zdeterminuje opór polskiego społeczeństwa i zagrozi sowieckiemu panowaniu na terenach bezpośrednio włączonych do ZSRR. Dlatego twierdził, że chce Polski odrębnej, „wolnej i niepodległej” i tworzył zależne od siebie, ale nominalnie polskie władze. Nawet funkcjonariuszy zbrodniczego UB ubrano w przedwojenne polskie rogatywki i mundury wojskowe.
Decyzja władz polskich o ujawnianiu struktur Państwa Podziemnego, wspieranie zbrojne działań armii sowieckiej i przekonywanie Zachodu, iż AK nie jest siłą wrogą Rosjanom było błędem. Stalin zdając sobie sprawę czym jest polskie podziemie chciał je spacyfikować możliwie najmniejszym kosztem. Ujawnienie się władz polskiego Państwa Podziemnego i jego oddziałów zbrojnych, walka ze wspólnym niemieckim wrogiem nie były wcale argumentami świadczącymi o wiarygodności zapewnień rządu RP o chęci współpracy i ułożenia dobrych stosunków z Sowietami. Dla Stalina decyzje władz RP stwarzały dogodną sytuację by aresztować polskich przywódców i rozbić (zlikwidować) struktury konspiracyjne przeszkadzające w sowietyzacji Polski
Nie oznacza to wcale, że w warunkach 1945 r. kontynuowanie oporu było łatwą decyzją i dziś można potępić zachowania takich polityków jak premier Stanisław Mikołajczyk i związane z nim środowiska dążących do znormalizowania stosunków z Sowietami. Polska miała za sobą nie tylko lata wojny, ale także okupację niemiecką, która spowodowała wielkie straty materialne i milionowe ofiary w ludziach. Społeczeństwo było wyczerpane i zmęczone wojną. Do tego zachodni Alianci porozumieli się ze Stalinem i w istocie spisali Polskę na straty. Trudno więc było podjąć decyzję o kontynuowaniu tym razem samotnej walki, gdy w Europie skończyła się wojna i skapitulowała Rzesza hitlerowska, a polskie pragnienie wolności i niepodległości nie znajdywało zrozumienia nie tylko u Stalina, ale także wśród demokratycznych przywódców niedawnej koalicji antyhitlerowskiej. W takich okolicznościach trudno było myśleć o zorganizowaniu oporu opartego na racjonalnych przesłankach i gwarantującego zwycięstwo. Z drugiej zaś strony kolejne ugody z komunistami i ujawnienia skutkowały represjami i pchały ludzi do beznadziejnej walki prowadzonej tak naprawdę tylko po to, aby zginąc z honorem w walce, z bronią w ręku, a nie dać się zakatować w ubeckich mordownaiach. Jeżeli więc można mówić o istnieniu sytuacji bez wyjścia, to w takim właśnie położeniu znaleźli się polscy patrioci po zakończeniu drugiej wojny światowej.
Wyrastałem w środowisku, w którym żywe były wspomnienia walki z aparatem represji NKWD i UB. Słyszałem jak starsi rozmawiali o tamtych wydarzeniach. Padały pseudonimy dowódców podziemia - „Bruzdy”, „Łupaszki”, „Burego”, „Huzara”. Warto przypomnieć, że chyba ostatni partyzant Białostocczyzny, por. Stanisław Marchewka „Ryba”, zginął w marcu 1957 r. osaczony przez UB w kryjówce pod Łomżą. Miałem wówczas 12 lat.
Do dziś zachowałem fragmenty wspomnień tych zdarzeń z dzieciństwa. Pamiętam opowieść dziadka o jego znajomym z sąsiedniej wsi, żołnierzu podziemia, który podczas próby aresztowania przez UB kilka godzin bronił się w swoim domu i ostatnią kulą odebrał sobie życie. Albo wspomnienie o matce dwóch partyzantów. Funkcjonariusze UB zawieźli ją do swojej katowni w Białymstoku i pokazali zmasakrowane ciała każąc matce zidentyfikować zwłoki synów. Takich opowieści było wiele. I chociaż opowiadano je ukradkiem, to prawdy o „wyzwoleniu” Polski przez armię sowiecką nie można było także przed dziećmi takimi jak ja ukryć.
Jestem na uroczystościach upamiętnienia ekshumowanych Żołnierzy Niezłomnych w lesie pod Olmontami (9 listopada 2018 r.)
Kolejnym przekonywującym dowodem na to czym była Polska Ludowa stał się dla mnie pobyt w Legnicy. W 1959 r. moja mama wybrała się w poszukiwaniu pracy na Dolny Śląsk. A ponieważ mieliśmy dalekich krewnych w Legnicy, wiec zamieszkaliśmy w tym mieście. Legniczanie nazywali swoje miasto „małą Moskwą” bowiem ponad połowę jego ludności stanowili sowieccy wojskowi i ich rodziny; w Legnicy był wielki garnizon i dowództwo tzw. Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej. W tym mieście można było naocznie przekonać się, kto naprawdę rządzi Polską. Widać było służalczą postawę lokalnych władz PRL wobec sowieckich wojskowych i ich obawę, aby „radzieckich” niczym nie urazić. W tym mieście polski milicjant bał się zatrzymać pijanego sowieckiego kierowcę, sprawcę wypadku. Jednak obok tego przy pozorach urzędowej przyjaźni widoczny był mur izolacji oddzielający obie społeczności. Sowieccy obywatele mieszkający w Legnicy mieli zakaz prywatnego kontaktowania się z Polakami. Władze sowieckie wyraźnie bały się nieoficjalnych kontaktów ich obywateli z Polakami. Brzmi to paradoksalnie, ale Polacy mimo wszystko zachowywali więcej wewnętrznego poczucia wolności. A tej polskiej zarazy władze sowieckie wyraźnie bały się. Przypominam sobie takie zdarzenie: przypadkowo na spacerze poznałem Rosjanina, który wg jego słów pracował jako tłumacz w komendanturze. Spotykaliśmy się co jakiś czas i pożyczałem mu książki. Pewnego razu w moim domu było grono przyjaciół i przyszedł Igor po nową lekturę. Zaprosiłem go do pokoju, a on, gdy zobaczył moich znajomych po prostu uciekł. I więcej już go nie spotkałem.
W Legnicy dopadła mnie także osobiście polityczna rzeczywistość PRL. W 1959 r. byłem uczniem szkoły zawodowej i pracowałem w zakładach dziewiarskich noszących imię Hanki Sawickiej (po marcu 1968 r. jakiś czujny aparatczyk wykrył, że Sawicka naprawdę nazywała się Szapiro, więc była „syjonistką” i zmieniono nazwę fabryki na Zakłady Dziewiarskie „Hanka”). Fabryka była w istocie skansenem maszyn pamiętających XIX wiek i czasy niemieckie. Uczniowie w zaduchu i kurzu przez kilka godzin dziennie pracowali przy nich, a po południu chodzili na lekcje do szkoły. W naszej szkole był jeden ambitny bardzo nauczyciel, który zdaje się chciał zrobić karierę partyjną w PZPR. On to pewnego dnia oznajmił naszej klasie, że zapisał nas do ZMS, partyjnej młodzieżówki i kazał dyżurnemu klasy rozdać wypisane już legitymacje. Odmówiliśmy przyjęcia legitymacji. Doszło do awantury – przyznam nieskromnie, że byłem jej inicjatorem. Nauczyciel obrażony i wściekły wypadł z klasy. Wtedy legitymacje ułożyliśmy w stosik i usiłowaliśmy je spalić. Ku naszemu zdziwieniu okładki legitymacji okazały się ognioodporne, były azbestowe. A więc towarzysze z PZPR przewidzieli, że ktoś może chcieć zniszczyć te „partbilety”. Mimo naszych obaw afera nie miała żadnych następstw, bo jej sprawca nic nikomu nie powiedział. Zapewne już wcześniej powiększał liczbę członków ZMS, tak jak znany z powieści Erenburga Lejzorek Rojtszwaniec w guberni tulskiej mnożył nieistniejące króliki w wysyłanych sprawozdaniach. Nasz legnicki Lejzorek wolał więc, żeby jego proceder nie wyszedł na jaw. W każdym razie po tym zdarzeniu nikt już nie próbował z nami takich sztuczek i do zakończenia szkoły mięliśmy spokój.
Następne zderzenia z PRL-em miałem w nowym miejscu pracy. Po zakończeniu szkoły i okresie pracy w fabryce zatrudniłem się jako dekorator w legnickim „Społem”. Miałem pewne uzdolnienie w zakresie rysunku, interesowałem się malarstwem i sztukami pięknymi, zacząłem myśleć o podjęciu studiów w szkole artystycznej. Praca dekoratora dawała szanse przygotowania się do tych studiów. Ale wykonując taki zawód nie można było uniknąć zadań dyktowanych przez partyjnych propagandystów. Szczególnie znienawidzonymi przez nas dekoratorów były tzw. wystawy okolicznościowe, które z okazji 1 Maja, „wielkiego października”, czyli rocznicy przewrotu bolszewickiego 1917 w Rosji, różnych imienin i urodzin Lenina trzeba było urządzać w sklepach. Otóż pewnego razu z okazji rocznicy bolszewickiej „rewolucji” pozwoliłem sobie na żart. Na wystawie był oczywiście portret Lenina i zwoje czerwonego płótna, ale obok i na pierwszym planie różne urządzenia służące do mielenia mięsa. Jakiś lokalny kacyk PZPR domyślił się „co autor miał na myśli” i personel musiał w trybie nagłym likwidować wystawę. Mnie się udało, bo kierownik sklepu, mój znajomy, za nic „nie mógł sobie przypomnieć”, który dekorator robił tę trefną wystawę. Innym razem dostałem polecenie malowania haseł 1-majowych. Robiłem to w godzinach pracy, a w komitecie nikomu oczywiście nie przychodziło do głowy, że należałoby za to zapłacić. Koszty ponosiła moja firma „Społem”. Tym razem w komitecie ktoś się pomylił i ja w rozdzielniku haseł dostałem także takie: „PZPR zawsze z partią”. Z wielkim zapałem wraz z kolegą zasmarowaliśmy wiele metrów transparentów tą bzdurą. Następnego dnia odbiorca z komitetu rwał sobie włosy z głowy. My byliśmy niewinni – było pismo PZPR z takim właśnie hasłem. A oni nie mieli czego powiesić w wielu punktach miasta.
Pracując w Społem spotkałem kogoś, kto wywarł istotny wpływ na moje poglądy polityczne. Otóż w jednym ze sklepów pracował jako kasjer, starszy pan, który przed wojną mieszkał w Równem na Wołyniu. Wiele razy opowiadał mi o przedwojennej Polsce, o Kresach Wschodnich i naszych walkach o te ziemie. Pewnego razu przyniósł mi książkę. Była to przedwojenna biografia Józefa Piłsudskiego - mam ją do dziś Jak powiedział, jedyna rzecz, którą zdołał uratować z płonącego domu, podpalonego przez rabujących żołnierzy sowieckich. Podarował mi tę książkę i powiedział, że powinienem tak jak Piłsudski służyć Polsce. Wiem, że to brzmi trochę patetycznie, ale tak było. Ta książka zafascynowała mnie. Zacząłem szukać informacji o Piłsudskim, o jego poglądach i myśli politycznej piłsudczyków. W tym czasie trafiłem do kręgu legnickiej inteligencji, związanej z Kościołem. Szczególnie dwie osoby z tego grona miało wpływ na moje polityczne poszukiwania i poglądy. Jednym był mój nauczyciel historii Bronisław Kamiński, wielki patriota i szczerze oddany pracy z młodzieżą. Drugim jego przyjaciel, bibliotekarz w zespole szkół zawodowych, Zygmunt Urban. Zygmunt był człowiekiem wielkiego serca, wszystkie swe siły oddawał pracy organicznej wśród młodzieży. Namawiał uczniów szkół zawodowych do dalszej nauki, zdawania matur, do studiowania. Byli tacy jego wychowankowie, którym przez lata studiów pomagał także finansowe oddając na ten cel własną skromną nauczycielską pensję. To Zygmunt skłonił mnie, żebym poszedł do wieczorowego liceum ogólnokształcącego i zdał maturę. On wraz z Bronisławem Kamińskim dostarczali mi zakazaną w PRL lekturę. Książki wydawane na emigracji w Londynie i numery paryskiej „Kultury”. Dzięki nim trafiłem do duszpasterstwa, które prowadzili ojcowie Franciszkanie. Uczestniczyłem więc w dyskusjach na tematy, których trudno było znaleźć w oficjalnych gazetach czy w radiu. Dzięki tym ludziom zdobyłem wiedzę z zakresu filozofii, historii politycznej, spraw społecznych i religii. Dlatego kiedy w 1965 r. powołano mnie do odbycia służby wojskowej byłem człowiekiem o skrystalizowanych poglądach politycznych.
Wojsko było obok rysunku drugą moją pasją. Zainteresowanie wojskiem rodziło się wraz z tym, jak poznawałem dokonania Marszałka Piłsudskiego. Z dużą przyjemnością odebrałem też informację, że inny wybitny dowódca, marszałek Edward Rydz-Śmigły, był także absolwentem akademii sztuk pięknych i zdolnym malarzem. Tak czy inaczej perspektywa włożenia munduru wojskowego i odbycia służby nie była dla mnie czymś niemiłym. Jedyne czego się obawiałem, to czy propaganda PZPR nie obrzydzi mi wojska. Okazało się jednak, że w „ludowym” wojsku, mimo politruków i szkoleń politycznych było wielu oficerów myślących po polsku. Trafiłem do szkoły podoficerskiej wojsk łączności w Strzegomiu. Zawsze będę pamiętał dowódcę mojej jednostki, wspaniałego człowieka, który umiał znaleźć wspólny język z żołnierzami, także z takimi jak ja. To dzięki jego zgodzie mogłem kontynuować naukę w zaocznym liceum i w 1966 r. zdać maturę. I to on wybił mi z głowy pomysł pójścia do szkoły oficerskiej. Pułkownik powiedział: „Romek, z twoimi poglądami prędzej dostaniesz wyrok niż oficerskie gwiazdki”. Słowa dowódcy były prorocze; w 1982 r. sąd LWP skazał mnie na 5 lat więzienia, a w 1994 r., po zdaniu egzaminu oficerskiego, otrzymałem awans na ppor. WP.
Także dziś twierdzę, że służba wojskowa w LWP nie była czasem straconym. Z racji oczywistych ówczesne wojsko nie mogło być szkołą patriotyzmu, jak to było w latach Drugiej Rzeczypospolitej. Jednak uczyło dyscypliny, porządku i współdziałania z innymi. Dawało młodemu człowiekowi umiejętności potrzebne w życiu społecznym. Przy czym w korpusie oficerskim widoczny był podział na dwie grupy: oficerów liniowych, wojskowych profesjonalistów, do których żołnierze mieli zaufanie i oficerów politycznych, będących obiektem kpin, uważanych przez kadrę zawodową za nierobów i darmozjadów. Z tamtego okresu pamiętam dowcip o lwach w ZOO, które zjadły oficera. Rozpętało się piekło i dyrektor ZOO zdziwione pytał: o co ten hałas, dwa miesiące temu lwy zjadły oficera i nikt nic nie powiedział. A teraz awantura. Padła odpowiedź: tak, ale tamten to był zastępca dowódcy ds. politycznych, a ten drugi to szef sztabu. Rzeczywiście, trudno było sobie wyobrazić prawidłowe funkcjonowanie jednostki bez szefa sztabu, bez politruka, a i owszem.
Ktoś z zewnątrz, kto nie służył w wojsku, z trudem mógł dostrzec ten podział występujący w kadrze zawodowej. Oficerowie nosili przecież te same mundury, dystynkcje na naramiennikach, oznaki specjalności wojskowych – nie było specjalnych oznak korpusu oficerów politycznych. Jednak wśród wojskowych, w jednostkach, gdzie ludzie znali się, ten podział był bardzo wyraźny. A do tego służąc w „ludowym” wojsku przekonałem się, że chociaż wielu zawodowych żołnierzy miało legitymację PZPR, to nie tak wielu z nich można byłoby zaliczyć do grona rzeczywistych komunistów.
Służba wojskowa była więc nie tylko ważnym uzupełnieniem moje wiedzy o Polsce Ludowej. Myślę, że to doświadczenie pozwoliło mi po latach znaleźć wspólny język z wieloma oficerami, którzy od lat nosili mundury. Wojsko, tak jak wiele innych dziedzin życia społecznego PRL mimo uzależnienia od ZSRR miało nisze w których przechowały się wolnościowe pragnienia Polaków.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo