Wraz z rozpadem bloku sowieckiego i Związku Sowieckiego nastąpiła przemiana „Polski Ludowej” w III Rzeczpospolitą, państwo suwerenne, ale obciążone ciężkim spadkiem po komunizmie. Było „Ludowe” Wojsko Polskie; duża ofensywna armia wchodząca w skład sił zbrojnych Układu Warszawskiego, która wspólnie z armiami sowiecką i armiami innych „demoludów” miała wyzwalać Europę zachodnią z jarzma kapitalizmu. Broniła też w stanie wojennym 1981 r. „socjalizmu jak niepodległości”. Jej wyższa kadra dowódcza została wyszkolona na akademiach sowieckich, oficerowie nieomal w całości należeli do komunistycznej PZPR. Polacy doświadczający „stanu wojennego” z niechęcią spoglądali w jej kierunku – przypominano jak w przeszłości jednostki „ludowego” WP likwidowały podziemie antykomunistyczne, strzelały do demonstrantów w Poznaniu w 1956 r. i na Wybrzeżu w 1979 r. LWP miało zmienić się w Wojsko Polskie, armię polskiego narodu. Nie było to zadanie proste, ani łatwe.
Pojawił się inny jeszcze czynnik – po zakończeniu „zimnej wojny” wszędzie zaczęto redukować siły zbrojne, zmniejszano ilości posiadanego uzbrojenia i sprzętu wojskowego. Było oczywiste i zrozumiałe, że ten proces musi zaistnieć także w przypadku wojska, które III Rzeczypospolita odziedziczyła po PRL.
Z czasem MON z rąk komunistycznych generałów zaczęli przejmować cywilni politycy, niedawni opozycjoniści w latach PRL. Byli to zwykle ludzie wojsku niechętni (np. ministrem ON został zdeklarowany pacyfista), ale czasem także politycy postkomunistyczni, oni chroniący pozostałości po LWP. Dla wszystkich, pomijając ogromne braki w wiedzy o sprawach wojskowych, było zrozumiałe i oczywiste, że wojsko trzeba redukować. Dlaczego i w jaki sposób nie miało znaczenia. Znaleźli się też wojskowi karierowicze, którzy chcąc się przypodobać cywilom-ministrom, zaczęli układać plany redukowania armii, likwidacji związków taktycznych, wygaszania garnizonów, pozbywania się wojskowej infrastruktury. Takie plany następnie podpisywali i z dumą ogłaszali ministrowie (np. „Plan Komorowskiego” w 2001 r.).
W kręgu niedawnej opozycji był nurt niepodległościowy, gdzie rozumiano znaczenie i potrzebę silnej armii, ale nieliczni z tego kręgu, którym udało się dostać do MON byli szybko usuwani i eliminowani, a ich zamiary naprawcze w armii były odrzucane, np. tworzone od 1998 r. wojska terytorialne zostały całkowicie zlikwidowane w 2008 r.
Uzyskanie członkostwa w NATO wytworzyło złudne przekonanie osiągnięcia przez Polskę stanu pełnego bezpieczeństwa. Całkiem poważnie wygłaszano poglądy, że Europa stała się stabilnym bezpiecznym kontynentem, gdzie wojen nie będzie. Nie było więc problemu jak, czym obronić granice III Rzeczypospolitej. Nie trzeba było troszczyć się o to bowiem na polskich granicach miało nie być nikogo, kto chciałby je atakować. Może nawet by uznano, że wojsko jest w ogóle zbędne, gdyby nie atak terrorystyczny we wrześniu 2001 r. uderzający w nowojorskie wieżowce World Trade Center.
USA, a następnie całe NATO uznało, że międzynarodowy terroryzm jest zagrożeniem, które trzeba zwalczać. Polska jako członek NATO czuła się zobowiązana do uczestnictwa w zwalczaniu terroryzmu, ale skoro występowało ono z dala od jej granic było oczywiste, że do takich „ekspedycyjnych” zadań należy przystosować siły zbrojne RP. To wtedy narodziła się koncepcja małej zawodowej armii, ale – podkreślano - nowoczesnej, w której zasadniczą rolę będą odgrywały wojskowe komponenty lekkie, które można szybko przerzucać na Bliski Wschód, do Azji, wojska specjalne, lekką piechotę. Broń pancerna, wojska zmechanizowane, „ciężkie” dywizje wydawały się niepotrzebne. Potrzebny był natomiast lekki sprzęt opancerzony i środki transportu lotniczego, śmigłowce transportowe. Przeciwnik jawiący się jako nieregularne formacje, jacyś partyzanci, działający gdzieś daleko od Polski wymagał odpowiednio sformatowanej armii posiadającej uzbrojenie i możliwości skutecznego zwalczania takiego „lekkiego” wroga. Armia duża prowadząca regularne działania w obronie granic wydawała się decydentom politycznym niepotrzebna.
Operację zmniejszania sił zbrojnych RP przeprowadzali ministrowie obrony wywodzący się z wszystkich opcji politycznych, np. okresie rządów PiS był to Radosław Sikorski. Sytuacja uległa istotnej zmianie w 2015 r., gdy prezydentem został Andrzej Duda, a rządy objęła Zjednoczona Prawica. Tym razem ministrowie obrony z PiS rozumieli dobrze potrzebę zwiększenia liczebności sił zbrojnych, modernizacji uzbrojenia. Wzrost napięcia wywołany agresywną polityką Rosji, utworzenie wschodniej flanki NATO i wybuch „pełnoskalowej” wojny na Ukrainie sprawiły, że należało spojrzeć na siły zbrojne RP i zadania jakie mają wykonywać w szerszym geopolitycznym wymiarze. Nie można było obstawać przy wąskim traktowaniu zadań ograniczając je tylko do obrony polskich granic. Polska zaczynała odgrywać kluczową rolę jako największy potencjał na wschodniej flance NATO. Zaangażowanie Polski w pomoc walczącej Ukrainie, troska o bezpieczeństwo państw nadbałtyckich, niepokojące ewolucja Białorusi stającej się satelitą Rosji sprawiają, że Polska stanęła wobec konieczności dysponowania armią, która byłaby w stanie gwarantować bezpieczeństwo w całym regionie środkowoeuropejskim na ziemiach znajdujących się między Bałtykiem a Morzem Czarnym (Międzymorze).
Inna ważną okolicznością zmuszającą Polskę do budowania silnej armii stała się wojna na Ukrainie. Ciągle nie wiadomo, czy Ukraina tę wojnę wygra – przewaga Rosji jest ciągle duża. Ukraina może więc przegrać. Wtedy nie tylko będziemy mieli granicę z Rosją od Bałtyku do Karpat, z malutką przerwą na odcinku litewskim (wrażliwy „przesmyk suwalski”), ale też pewność, że za kilka lat, gdy Rosja po stratach na Ukrainie odbuduje swoją armię możemy doświadczyć rosyjskiego ataku na naszej granicy. Mamy więc kilka lat, aby rozbudować własną armię, uzbroić ją w samoloty, czołgi, działa, wyrzutnie rakiet. Dlatego rząd Zjednoczonej Prawicy podjął forsowny wysiłek w obszarze obronności, aby nie zmarnować czasu, gdy Rosja nie jest zdolna do zaatakowania Polski.
Spoglądając na Ukrainę widzimy, że artyleria lufowa i rakietowa, czołgi, wozy opancerzone okazały się nie tylko potrzebne, ale wręcz niezbędne na polu walki. W polskim ministerstwie obrony zapadały decyzje zakupowe. Wzbudzały zaciekawienie nie tylko zamierzone zakupy w USA, ale podobne pozyskanie uzbrojenia we współpracy z Koreą Południową. Pojawiły się oczywiście krytyki i narzekania, jak to zresztą zwykle bywa, ale w Polsce mamy nie tylko krytyków zatroskanych stanem naszych sił zbrojnych, ale też „krytyków” dopatrujących się wszystkiego, co może uzasadnić uderzenie w znienawidzony przez część wpływowych polityków PiS. Z krytyką spotkało się, że Polska przekazała Ukrainie czołgi T-72, następnie też czołgi PT-91 Twardy. To oznaczało – pomstowano - że ze stanu wojsk pancernych ubyło kilkaset czołgów, a więc nastąpiło istotne osłabienie. Pozostały wprawdzie czołgi Leopard, ale wszystkie w wersji wymagającej modernizacji, która postępowała z ogromnymi trudnościami, wolno. MON jednak zapowiedział zakup kilkuset amerykańskich czołgów, a też tysiąc czołgów południowokoreańskich – pierwsze Abramsy i Czarne Pantery wkrótce trafiły do WP. Pojawił się najnowocześniejszy wóz bojowy piechoty Borsuk (zapowiadano, że będzie ich tysiąc) i środki artyleryjskie lufowe (170 armato-haubic Krab i ponad 800 koreańskich K9). Szeroko komentowany był plan pozyskanie ponad 500 wrzutni Himars oraz ok. 300 wyrzutni K239 Chunmoo. Polska armia chciała pozyskać rakiety, które będą mogły trafiać w cele oddalone o 500 km. Zapowiadano zakup śmigłowców Apache w liczbie 96-ciu, w wersji najnowszej AH-64E Guardian. W siłach powietrznych miały dojść nowe samoloty, z jednej strony supernowoczesne F-35 (pierwsze już w 2024 r.) - to jest bardzo wysoko zaawansowana technologia, a do tego wpięte doskonale w system dowodzenia koreańskie FA-50 - są już w Polsce ich pierwsze egzemplarze. Mamy samoloty F-16, więc jeśli idzie o przestrzeń powietrzną, to rysował się bardzo pozytywny obraz sił powietrznych RP. Gdy do tego doszłyby środki obrony przeciwlotniczej, a mamy polskie wyrzutnie rakiet Piorun, na tym najniższym pułapie, do tego amerykańskie systemy Patriot i różne inne, np. brytyjskie przeciwlotnicze środki rakietowe, to powstałby pożądana warstwowa obrona przestrzeni powietrznej zdolna do odparcia każdego napadu lotniczego i rakietowego. W Marynarce Wojennej też wreszcie ruszyły prace nad pozyskaniem nowych okrętów (nie tylko nowoczesne niszczyciele min, ale także nowe okręty podwodne) i budowa trzech fregat w Stoczni Marynarki Wojennej skazanej kiedyś przez rząd PO-PSL na upadek i likwidację. No i niezwykle ważne – środki rozpoznania; polska armia – zapowiadano - będzie dysponować własnym satelitami, samolotami typu AWACS, dronami oraz okrętami rozpoznania radioelektronicznego.
Gen. bryg. Cezary Janowski ze Sztabu Generalnego podawał, że potencjał sił zbrojnych RP ma wzrosnąć średnio trzykrotnie, w tym wojsk pancernych 2,5 raza, wojsk rakietowych i artylerii sześciokrotnie, a obrony powietrznej 5,5 raza. Miała powstać 300 tysięczna armia. Politycy i eksperci na Zachodzie mówili, że Polska staje się największą siłą militarną w Europie. „Polska, będąca niedawno obiektem szyderczych oskarżeń ze strony unijnych biurokratów, jest teraz wiodącą siłą w Europie” - pisał na łamach dziennika "Daily Telegraph" brytyjski dyplomata Ivor Roberts.
Odbyły się wybory parlamentarne w 2023 r. Powstała większość parlamentarna i rząd grupujący zajadłych wrogów Zjednoczonej Prawicy. Usłyszeliśmy wypowiedzi polityków rządzącej większości, że ogłaszane przez rząd Zjednoczonej Prawicy zakupy uzbrojenia to „megalomania”. Coraz więcej wskazuje, że przyjęta przez Zjednoczoną Prawicę wizja sił zbrojnych nie będzie realizowana. Polacy ciągle mają wyjątkową szansę zbudowania silnej pozycji Polski w Europie. Takiej szansy zaprzepaścić nie wolno, a może być zaprzepaszczona.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo