Ataki propagandowe czasem są przygrywką do napaści zbrojnej. Propaganda ma wcześniej przekonać opinię i polityków innych krajów, że ofiara agresji na to zasługuje. Obserwując poczynania propagandystów Kremla, w czym uczestniczy także prezydent Federacji Rosyjskiej przypomnijmy, co przed 1939 rokiem robili niemieccy fachowcy od propagandy. Otóż podjęli oni ogromne starania, aby przekonać światową opinię publiczną o słuszności praw Rzeszy do polskiego Pomorza, Śląska i Wielkopolski. Wtedy, tak jak teraz w Rosji, organizatorami wrogich Polsce akcji propagandowych były osoby i urzędy państwowe, ministerstwa, wojsko (Reichswehra), a całością przedsięwzięć kierowały wyspecjalizowane komórki ministerstwa spraw zagranicznych (Auswärtiges Amt). W tym ważną rolę odgrywały placówki dyplomatyczne Niemiec wspomagające działalność propagandową prowadzoną na terenie innych państw.
Fachowa robota
Niemiecka zagraniczna propaganda rozumiana jako propaganda o Polsce, nie była w adresowana do Polaków, jej zadaniem było zjednanie społeczeństw Europy Zachodniej i Ameryki i doprowadzenie do izolacji Polski na arenie międzynarodowej. W Niemczech liczono na ignorancję polityków Zachodu w sprawach Europy Środkowej, a zwłaszcza Polski i jej sąsiadów. Niemcy wiedzieli, że ich język dociera do znacznie szerszych kręgów niż język polski, a ich zabiegi niejednokrotnie kamuflowane i jedynie pośrednio prowadzące do określonych celów, znajdowały często naiwnych, którzy w imię „realizmu, prawa, pokoju i sprawiedliwości” dawali wiarę niemieckiej propagandzie.
W Niemczech założone w 1922 r. Towarzystwo do Spraw Gospodarczo-Politycznych wypracowało cały arsenał środków, za pomocą których Niemcy zamierzali zjednywać wpływowych sojuszników w elitach Zachodu. Starano się wpływać na zagraniczną prasę odpowiednio preparowanymi biuletynami. Inspirowano wydawanie książek i publikacji oczerniających Polskę oraz zaopatrywano uczonych i ośrodki naukowe w materiały, które miały potwierdzić niemieckie prawa do ziem znajdujących się w granicach państwa polskiego. Organizowano dla zagranicznych polityków, naukowców i publicystów wycieczki do wschodnich prowincji Rzeszy, proszono ich o wykłady, a jednocześnie urabiano w pożądanym dla Niemiec duchu. Lista takich „prelegentów” goszczonych na terenie Niemiec obejmowała setki nazwisk. Berlin stanowił też miejsce, z którego zagraniczni korespondenci obserwowali bieg wydarzeń w Polsce. Właściciele angielskich mediów na przykład uważali, że w Warszawie nie muszą przebywać korespondenci ich pism, gdyż nad Wisłą „nic ciekawego się nie dzieje”.
Podstawowa zasada niemieckiej propagandy kazała docierać do starannie dobranych osób, co wykluczało przypadkowość działania i zapewniało znaczny stopień dyskrecji. Usiłowano wynajdywać sympatyków Rzeszy wśród obcokrajowców, uważając, nie bez racji, że Anglik i Francuz propagujący postulaty niemieckie będzie wzbudzał większe zaufanie niż Niemiec.
Najemnicy
Dużo uwagi poświęcano werbowaniu agentów niemieckiej polityki w Wielkiej Brytanii. Za szczególnie wpływowych uważano dziennikarzy, toteż każdy odwiedzający Niemcy brytyjski publicysta był przyjmowany z najwyższymi honorami. Niemcy nie wahali się wynajmować autorów, którzy za pieniądze gotowi byli służyć swym piórem i nazwiskiem Rzeszy. Jednym z takich najemników okazał się zanany dziennikarz major Edward William Polson Newman. Jak wynikało z umowy zawartej między Anglikiem a niemiecką ambasadą w Londynie, Newman zobowiązał się do rozlicznych usług. Głównie miał pisać artykuły do angielskich gazet o „polskim korytarzu”, ale mógł też co pewien czas krytykować Niemców i ciepło wyrażać się o Polakach, aby zamaskować prawdziwą inspirację wygłaszanych poglądów. Niemcy żądali od Newmana, aby swoją książkę „Britain and the Baltic” (miała 12 wydań) zakończył wnioskiem o konieczności oddania Rzeszy Pomorza i Gdańska, co on oczywiście zrobił.
Wyjątkowo przedsiębiorczym świadczącym Niemcom płatne usługi okazał się inny publicysta pułkownik Graham Seton Hutchison (zwolennik faszyzmu, a w przyszłości Hitlera, zdeklarowany antysemita). Po powrocie z Górnego Śląska napisał on antypolski paszkwil „Silesia Revisidet” i około sto utrzymanych w tym samym duchu artykułów, a następnie domagał się od niemieckiej ambasady ciągle nowych sum za te publikacje.
Podobnych współpracowników znaleźli Niemcy na terenie Stanów Zjednoczonych. Jednym z nich był publicysta Paul Marker-Branden. Wielkim sukcesem nazwał konsul niemiecki w Nowym Jorku przedruk jednego z jego antypolskich artykułów w 72 dziennikach amerykańskich. W zasięgu finansowego oddziaływania Auswärtiges Amt znaleźli się tacy dziennikarze, jak K. Kingsley Kitchen z „New York Sun”, Ellery Walter z „New York Herald Tribune”, John Page Jones z „Brooklyn Eagle” i inni. Ożywioną działalność przejawiała dziennikarka Mildred S. Wartheimer, której bliskie kontakty z radcą Erichem Zechlinem, kierującym polskim referatem w Auswärtiges Amt, zaowocowały publikacjami popierającymi niemieckie żądania pod adresem Polski. W Hollywood powstawały filmy, w których gangsterzy nosili nazwiska Pulaski i Kościuszko. Rząd II RP uznał, że wytwórnia filmowa znieważyła naród polski i dopuściła się szerzenie antypolskiej propagandy.
Polacy uważający Francję z sojusznika najboleśniej odczuwali, kiedy rewizjonistyczne dążenia Niemców popierali Francuzi. Anglosasów od czasów Wersalu nie podejrzewano w Polsce o sympatie dla Rzeczypospolitej, Francję natomiast uważano za kraj tradycyjnie przyjazny. Tymczasem lista francuskich najemników Niemiec była spora. Jednym z nich był publicysta major Olivier d’Etchegoyen, który znał Polskę z czasów, kiedy odwiedził ją jako członek francuskiej misji wojskowej. Jego książki tchnęły skrajną nienawiścią do wszystkiego co polskie. Francuz lżył polski naród, rząd, instytucje, a nawet osoby prywatne, wymienione z nazwiska. Wyśmiewał polskie starania o uzyskanie miejsca w Radzie Ligi Narodów, dowodził, że Niemcy mieli słuszność w sporze z Polakami, i zalecał Francji co rychlejsze zerwanie sojuszu z Rzeczpospolitą. Uważał nawet, że w imię pokoju należało dokonać ponownego rozbioru Polski. Byłemu wojskowemu wtórował Pierre Valmigre, który w książce „Et demain? France, Allemagne et Pologne” już w 1929 r. pytał Francuzów, czy chcą umierać za Polskę. Autor dowodził, że jego kraj nie prowadzi polityki francuskiej, lecz „prosłowiańską” - przed I wojną korzystną dla Rosji, po wojnie dla Polski. Czas z tym zerwać, gdyż „pijana nacjonalizmem Polska jest niebezpieczna dla Europy”. Wpłacone przez Auswärtiges Amt pieniądze natchnęły tego „przyjaciela Polaków” do udzielenia Polsce rady, aby we własnym interesie zrezygnowała z „korytarza”.
Książki innego paszkwilanta, Roberta Tourly'ego (był członkiem władz francuskiej partii komunistycznej), pisane były nie tylko na zamówienie, ale wręcz pod dyktando niemieckie. Znalazły się w nich twierdzenia, jakoby polskie zagrożenie było przyczyną braku inwestycji niemieckiego przemysłu we wschodnich prowincjach Rzeszy. Tourly nazywał Polskę państwem „anachronicznym” i „monstrualnym”.
Najbardziej znanym i najlepiej zakamuflowanym był Rene Martel (po napaści Niemiec w 1940 r. kolaborował z okupantem, po wojnie skazany na 10 lat więzienia). Podobnie jak inni najemnicy brał niemieckie pieniądze, ale skrzętniej ukrywał swoje powiązania z ambasadą Rzeszy. Pisząc o sprawach polskich, zawsze zaczynał od prezentacji poglądów polskich autorów - cytował takich znawców Niemiec, jak Kazimierz Smogorzewski czy Stanisław Sławski - a następnie przytaczał stanowisko „francuskie”, będące wiernym powtórzeniem niemieckich sloganów. Martel twierdził za Niemcami, że Pomorze i Śląsk znalazły się w granicach Polski tylko przez przypadek. Rozwodził się nad wyższością cywilizacyjną Niemców i nieproduktywnością oraz niedołęstwem gospodarczym Polaków. Jedna z książek Martela, „La France et la Pologne”, wydana w Paryżu w 1932 r., miała rozwiać „legendę o przyjaźni polsko-francuskiej”. Odnotujemy jeszcze, że książki Francuzów kolaborujących z Niemcami ukazywały się w latach 1929-1932, a zatem w okresie szczególnie napastliwej agitacji antypolskiej Berlina.
Wszelkie transakcje między urzędami Rzeszy a wspólnikami niemieckiej propagandy przeprowadzane były w największej tajemnicy. Wielu publicystów, znajdujących się od lat na niemieckim żołdzie, uchodziło w swoich krajach za obiektywnych i rzetelnych dziennikarzy. Tym większego rozgłosu nabrała sprawa lorda Harolda Rothemere'a (zwolennika Hitlera). Z dokumentów ogłoszonych w 1932 r. w prasie francuskiej wynikało, że istniał bezpośredni związek między pieniędzmi płaconymi przez Niemców Anglikowi a kampanią prasową w sprawie zwrotu „korytarza”, którą wszczęły pisma zależne od lorda.
Użyteczni durnie
Na rzecz Niemiec działali nie tylko opłacani agenci, ale również osoby, które trudno podejrzewać o takie powiązania. Wprowadzani w błąd, nie dostrzegali sprytnych manewrów rządu niemieckiego i robili na ochotnika to, za co innym Rzesza musiała płacić ciężkie pieniądze. Wspomnijmy chociażby historyka i prywatnego sekretarza Lloyda Georga, Harbutta Dawsona, ożenionego z Niemką. W połowie 1931 r. bawił on na własne życzenie w Niemczech i zapewniał urzędników Auswärtiges Amt, że będzie utwierdzał swego szefa co do konieczności zwrotu Rzeszy „korytarza”. Dawson sugerował, że Niemcy mogłyby uzyskać poparcie brytyjskie w tej sprawie, gdyby wyraziły zgodę na przesiedlenie ludności polskiej z „korytarza” do centrum Polski. Po tak zachęcającym wstępie Niemcy starali się, aby poglądy Dawsona ujrzały światło dzienne na kartach książki. Wkrótce też ukazała się praca Anglika pt. „Germany under the Treaty”. Autor głosił w niej konieczność zwrotu Niemcom polskiego Pomorza i Poznańskiego, bagatelizując niemieckie zbrojenia twierdził też, że każdy naród, znajdujący się w takim położeniu jak Niemcy, dążyłby do rewizji granic.
Zwiedzający „krwawiącą granicę” Friedrich C. Linfield - były członek Izby Gmin - zapewniał, że jako „zdecydowany przyjaciel Polski” będzie się starał o odebranie jej Pomorza, gdyż tego wymaga „interes Europy”. Angielski polityk pozwolił sobie na wyrażenie zdania, iż jedynie względy strategiczne zadecydowały niegdyś o tym, że Polsce pozwolono odebrać Niemcom sporne tereny. Od czasu rozbrojenia Niemiec i ustabilizowania się „pokojowej” polityki zagranicznej Berlina groźba agresji niemieckiej odeszła w przeszłość - stąd wniosek: ziemie przyznane Polsce powinny wrócić do Rzeszy.
Osobą, którą uważano w Berlinie za niemieckiego sprzymierzeńca w Stanach Zjednoczonych, był senator Wilhelm Edgar Borah. Pełnił on funkcję przewodniczącego komisji spraw zagranicznych i był kontrkandydatem Herberta Hoovera w wyborach prezydenckich. W licznych wypowiedziach Borah podkreślał, że rozbrojenie tak długo będzie niemożliwe, jak długo będą istniały takie punkty zapalne jak granica polsko-niemiecka. Prawdę powiedziawszy, działalność Boraha nie przyniosła zbyt wielkiego pożytku Niemcom, gdyż amerykańska opinia zaczęła się zastanawiać, cóż to za ważny kraj ta Polska, skoro od jej postawy zależą losy pokoju w Europie.
Na terenie Włoch najbardziej znaczącą postacią wśród przeciwników polskich granic był Francesco Nitti. Polityk liberalny, profesor uniwersytetu, wielokrotny minister i przez pewien czas premier rządu włoskiego, podobnie jak wielu innych dostrzegał zagrożenie pokoju na granicy polsko-niemieckiej. Pisał on, że traktat wersalski: „stworzył nową Polskę - nie tę, o której myśleli wszyscy z Wilsonem na czele, ale przepełnioną szerokimi masami ludności niemieckiej i rosyjskiej, zaledwie w połowie czysto polskiej, która swoimi obłędnymi imperialistycznymi ideami gotuje sobie straszną przyszłość [...]. Powstała ona [Polska - R.Sz.] w wyniku absurdalnych postanowień zwycięzców po to tylko, by być agentem wojskowym Francji przeciwko Niemcom oraz by dwa najliczniejsze i najekspansywniejsze narody, tj. Niemcy i Rosję, na zawsze od siebie oddzielić”. O polskim Pomorzu pisał Nitti: „Wydano w ten sposób Polsce trzy miliony Niemców, a dwadzieścia jeden okręgów Prus Zachodnich wraz z południowym kątem Prus Wschodnich bez plebiscytu oddzielono od Niemiec jedynie po to, aby stworzyć ów korytarz, stanowiący w nowoczesnej historii największy polityczny i gospodarczy absurd”. W podobny sposób widział włoski polityk zagadnienie Śląska. „Nikt z poważnych ludzi nie mógł nawet pod rozwagę wziąć innego rozwiązania sprawy jak zwrot całego, nie podzielonego Śląska Niemcom”. „Oddzielić Śląsk od Niemiec - można było przeczytać w innym miejscu - to znaczy zabić przemysł śląski całkowicie lub przynajmniej częściowo”. Konsekwencją tych opinii było stwierdzenie Nittiego o konieczności usunięcia „bezmyślności zawartych w traktatach”. „Korytarz gdański i oddzielenie Śląska nie może w przyszłości egzystować” - stwierdzał Włoch. Wypada tu dodać, że profesor Nitti wyciągał swoje wnioski polityczne z danych bardzo wątpliwych. Zbiegiem okoliczności doczekał się on usunięcia „bezmyślnych” granic Polski, ale także w przyszłości aresztowania przez gestapo, czego się zapewne nie spodziewał.
Wśród zwolenników niemieckiego rewizjonizmu nie zabrakło niestety Czechów. Wiele złego zrobiła znana wypowiedź prezydenta Tomaśa Masaryka o „sezonowości” państwa polskiego i nietrwałości jego granic. Szczególne zainteresowanie Berlina wzbudziły poglądy socjaldemokratycznego polityka i senatora Jaroslava Vozki. Jego książka „Polska więzieniem narodów”, oparta na takich źródłach jak prace Martela, informowała o prześladowaniach niemieckiej mniejszości w Rzeczypospolitej. Nieświadomie, jak się wydaje, czeski polityk powtórzył wszystkie hasła niemieckiej propagandy. Czytając książkę Vozki można się zastanowić nad ślepotą polityków, którzy widzą zło u innych, a nie chcą dostrzec tego samego u siebie - a przecież położenie mniejszości narodowych w ĆSR (poza mniejszością niemiecką) było dalekie od ideału. Separatystyczne ruchy słowackie i węgierskie podkopywały fundament I Republiki tak dalece, że została ona bez oporu powalona, gdy tymczasem polskie „więzienie narodów” miało dość sił, aby walczyć w 1939 r. Na korzyść Vozki może przemawiać jedynie fakt, że po dojściu Hitlera do władzy wycofał się ze swych poglądów, dowodząc, że rewizji polskich granic chciał wyłącznie dla Republiki Weimarskiej, a nie dla Rzeszy hitlerowskiej.
Równie ślepych politycznie w sprawach niemieckich można było znaleźć nad Sekwaną. Deputowany Henri de Chambon wzywał naród francuski do pojednania się z Niemcami kosztem sojuszu z Polską. Przywódca radykałów i minister robót publicznych Edouard Daladier ogłosił na łamach „La Republique” (4 XI 1930) artykuł popierający stanowisko niemieckie w sprawie zmiany granicy polsko-niemieckiej. Natomiast Leon Blum sprzeciwiał się (maj 1932 r.) udzieleniu pożyczek Polsce, chociaż jednocześnie uważał za wskazane wspomóc finansowo przemysł Rzeszy. Na początku lat trzydziestych nastroje francuskiego społeczeństwa przesunęły się w kierunku mało obiecującym dla Polski. Zawarte przed kilku laty pakty lokarneńskie, zakaz wojny w pakcie Brianda-Kellogga, wreszcie plany jedności europejskiej - wszystko to uspokajało Francuzów. Tym bardziej musiały ich drażnić polskie spory z Rzeszą. Nic więc dziwnego, że uczestnicy ankiety miesięcznika „Evolution”, a byli wśród nich Romain Rolland, Raoul Reboux, Charles Veldrac, Ferdinand Buisson, wypowiedzieli się za „wycięciem wrzodów” na ciele Europy. Pierwszym na liście do wycięcia był „polski korytarz”.
Na horyzoncie wojna
W kwestii sporów polsko-niemieckich rysowały się dość wyraźnie trzy grupy. Pierwsza, niezwykle liczna na terenie Anglii, uważała, że traktat wersalski skrzywdził Niemcy. Tą krzywdą był „polski korytarz”, czyli dostęp Polski do Bałtyku. Takie opinie można było znaleźć w „Daily Express”, „Evening Standart”, „Observer”, „Manchester Guardian” i innych.
Drugą grupę stanowili ludzie, których trudno było podejrzewać o sprzyjanie Niemcom, ale którzy także nie popierali Polski. Uważali oni, że chociaż Polacy mogli mieć sporo racji, to granicy polsko-niemieckiej nie będzie można utrzymać, gdyż siły Rzeszy są znacznie większe od polskich. A skoro tak, to wobec stanowczej postawy Berlina Warszawa - w imię zachowania pokoju - powinna ustąpić. Biadano nad egoizmem Polaków, którzy nie umieli myśleć kategoriami europejskimi, a po cichu liczono, że mimo wszystko wojny nie będzie.
Wreszcie trzecia grupa, w latach trzydziestych malejąca, manifestowała pełne zrozumienie dla stanowiska polskiego. Ludzie należący do tej grupy uważali, że Zachód powinien bezwzględnie poprzeć Polskę, gdyż jej podbój będzie oznaczał początek nowej wojny światowej.
Lata trzydzieste to nie tylko działalność propagandowa. Sytuacja wewnętrzna Niemiec, tak polityczna, jak i gospodarcza, komplikowała się z każdym dniem coraz bardziej. Kryzys gospodarczy (najgłębszy obok USA spadek produkcji), masy bezrobotnych, rozwój Komunistycznej Partii Niemiec, a z drugiej strony dynamika NSDAP i rosnąca polityczna rola Adolfa Hitlera, wszystko to źle rokowało. W tej atmosferze napaści na Polskę stawały się też kartą, którą nacjonaliści różnego autoramentu starali się używać w wyborczej grze. Przemówienia na wiecach, artykuły w prasie, programy radiowe, film, wydawnictwa bardziej i mniej naukowe - wszystko to służyło propagandowej ofensywie przeciwko Polsce. Coraz gorliwiej głoszono, że wytyczenie granicy polsko-niemieckiej odbyło się z krzywdą dla Rzeszy. Niemieckie wydawnictwa kartograficzne produkowały mapy fałszujące stosunki narodowościowe na Pomorzu, Wielkopolsce i Śląsku. Bywało, że w zacietrzewieniu popadano w sprzeczność z danymi niemieckimi sprzed I wojny światowej. Twierdzono, że pozbawienie Niemiec „korytarza” i części Śląska spowodowało niepowetowane straty w niemieckiej gospodarce. Niemieccy propagandyści opowiadali o „krzywdzie”, jaka spotkała Prusy Wschodnie, „odcięte od Niemiec korytarzem”, i Gdańsk, który Polacy „perfidnie wykańczają”. Zbudowali przecież własny port w Gdyni zamiast korzystać z usług gdańskich Niemców.
Zakończyła się w Auswärtiges Amt metoda powolnej i kamuflowanej realizacji celów niemieckiej polityki zagranicznej. To co dawniej głosili przywódcy organizacji nacjonalistycznych i paramilitarnych, teraz, w latach kryzysu, mówili bez osłonek ludzie zajmujący najwyższe stanowiska państwowe. Do najaktywniejszych należał komisarz Rzeszy do spraw Osthilfe (pomocy wschodniej) Gotfried Treviranus. Wzburzenie polskiej opinii publicznej i protest rządu Rzeczypospolitej wywołało jego wystąpienie w Berlinie 10 sierpnia 1930 r. Mówca nawoływał Niemców do „jedności i zaangażowania” w sprawy wschodnie. Nazwał odzyskane przez Polskę ziemie „rozdartym krajem” i „okaleczonym płatem płucnym Rzeszy”. Twierdził, że przyszłość Polski będzie niepewna dopóty, dopóki nie zlikwiduje się „niesprawiedliwego wytyczenia granic”. Słowa mówcy: „[...] miejmy odwagę pokonania wszelkich trudności” - odebrano w Polsce jako zapowiedź zastosowania przez rząd niemiecki ostrzejszych środków w stosunkach z Polską.
Napastliwy ton agitacji skierowanej przeciwko Polsce sugerował pytanie - co zamierza robić Rzesza? Czyżby rozpętana przy okazji wyborów kampania antypolska była tylko przygrywką do wojskowej napaści? Wewnętrzna sytuacja polityczna Rzeszy zmieniała się, do głosu dochodzili ekstremiści. Od stycznia 1933 r. miała się zacząć historia „tysiącletniej” III Rzeszy, której kanclerzem i wodzem został przywódca NSDAP Hitler. Rysowała się groźba wybuchu wojny.
Jeden z komentujących w TVP Info zachowania prezydenta Putina zauważył, że przypominają one to jak w 1938 r. zachowywał się i wypowiadał Hitler. Za rok był wrzesień 1939 r.
Filozof Georg Hegl uważał, że w historii różne zdarzenia powtarzają się, co Karol Marks skomentował, że dramat w historii powtarza się jako farsa. Miejmy nadzieję, że tak można też odczytywać zagrożenie, jakie usiłuje w Europie wytworzyć Rosja.
Inne tematy w dziale Polityka