Od wybuchu „Waitergate”*) minęły już prawie dwa tygodnie, dotychczas umeblowana scena polityczna została całkiem porządnie zdemolowana, uwaga publiczności przez ośrodki masowej propagandy skierowana na kwestię „kto nagrał?” po to, żeby nie zwracano uwagi na to „co mówili?”.
Oczywiście jest jeszcze skandaliczna warstwa obyczajowa (słownictwo członków rządu i najwyższych dostojników oraz tematyka ich dowcipów i skojarzeń) oraz warstwa etyki urzędniczej (płatności publicznymi pieniędzmi za prywatne – jak sami mówią – obiadki w drogich knajpach). Jednakże (chociaż wspomniane dwie warstwy w krajach o demokracji niefasadowej już byłyby powodem do dymisji rządu) w obecnej sytuacji nie jest najważniejsze „jak mówili”, „kto nagrał”, lecz „co mówili” – a raczej – co wynika z tego co mówili i co – patrząc na kontekst sytuacyjny – jest po prostu dowodem planowania ich działań, potwierdzonych późniejszymi wydarzeniami.
Otóż rozmowa prezesa NBP Belki i ministra spraw wewnętrznych Sienkiewicza jest świadectwem spisku wśród urzędników państwowych, spisku mającego na celu złamanie konstytucji aby nie dopuścić do władzy rosnącej w siłę partii opozycyjnej – PiS.
Konspiracja ta – której dwóch uczestników znamy z zapisu rozmowy – doprowadziła do zmiany ustawy o NBP oraz dymisji konstytucyjnego ministra finansów. A patrząc na warunki stawiane przez jednego z uczestników spisku pozostałym spiskowcom, czyli Belkę w stosunku do Sienkiewicza, który, jak widać z kontekstu był posłańcem prawdziwych decydentów – prawdopodobnie obecnie jest realizowana druga część konspiracyjnej umowy, czyli w zamian za zmiany w ustawie na korzyść prezesa NBP i zastąpienie Rostowskiego „niepolitycznym” ministrem finansów – dodruk pieniędzy, żeby podnieść poziom życia wyborców, po to, żeby głosowali na PO a nie na PiS.
Jak ze wszystkimi konspiracjami, ta rozmowa jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Nagrywacz ujawnił spisek, lecz nie pokazał wszystkich jego szczegółów czy wątków. Jeden fakt jest jednak bezsporny – spisek istnieje i jest realizowany.
Co to wszystko oznacza dla nas, Polaków zarządzanych przez władzę, która spiskuje przeciwko konstytucji?
Odpowiedź na to pytanie jest uzależniona od postawy ludzi władzy. Jeśli w dalszym ciągu będzie odwracana uwaga od meritum, nie nastąpi przełom ku prawdzie w gronie partii rządzącej (a że możliwość takiego przełomu istnieje, wprawdzie jednostkowy, potwierdza przypadek posła Smirnowa) to wtedy obywatele będą musieli jasno się wypowiedzieć co myślą o takiej władzy. Chodzi tu zarówno o członków największej partii opozycyjnej jak i obywateli niezrzeszonych. I obywatele ci będą musieli jasno powiedzieć, że w sprawie łamania konstytucji będzie przeprowadzone śledztwo, prędzej czy później. Że działania antykonstytucyjne nie zostaną zapomniane, nie da się tego zamieść, zasypać propagandą, kolejnymi wrzutkami, „mamą Madzi”, manipulacją medialną finansowaną reklamami przez rząd. Zamach na konstytucję, którego jesteśmy świadkami (a przypominam, że sprawa cały czas jest w toku, nie wiemy jak wygląda sprawa dodruku pieniędzy) musi budzić najwyższe zaniepokojenie, ponieważ oznacza nie tylko łamanie prawa przez urzędników rządowych, lecz także zawieszenie na kołku podstawowej ustawy, do której odwołują się inne prawa w państwie. Jeśli można bezkarnie, knując spisek, złamać konstytucję w kwestii niezależności banku centralnego od rządu, to znaczy, że można także złamać konstytucję w każdej innej kwestii.
W istocie mamy do czynienia z niezwykle poważną sprawą, rzutującą w istotny sposób na przyszłość Polski. Brak reakcji suwerena – ludu w ustroju demokratycznym – na kardynalne przestępstwo ludzi władzy oznaczać będzie tak naprawdę w oczach łamiących konstytucję – przyzwolenie na dalsze tego typu postępki i dalszą antydemokratyczną konspirację.
Tutaj należy przypomnieć wydarzenia z nie tak odległej historii, wydarzenia, których skutki do dzisiaj odczuwamy, każdy i każda z narodu Polaków.
Hitler i jego kamraci doszli do władzy w wyniku demokratycznych wyborów. Zdobyli większość głosów i przejęli władzę. Obsadzili urzędy, uchwalali ustawy, życie toczyło się dalej, aż w końcu okazało się, że Niemcy nie są już państwem demokratycznym. Czy to stało się samo z siebie? Oczywiście, że nie. Oni zdobyli władzę wykorzystując procedury demokracji po to, żeby rządzić niedemokratycznie, powołując się cały czas na wolę narodu i mając poparcie większości. Zawiązali spisek w celu złamania konstytucji. Wszystko odbywało się w gabinetach, podczas „prywatnych spotkań” pomiędzy kluczowymi działaczami – Hitlerem, Goeringiem, Himmlerem, Goebelsem, Schachtem, Hessem, Streicherem, Rosenbergiem, von Pappenem.
W ciągu kilku miesięcy po zdobyciu władzy (Machtergreifung)sprawa się dokonała. Proces norymberski jasno wykazał, że działania podjęte w celu wywołania wojny, przekształcające państwo niemieckie, były wynikiem spisku. Na gruncie demokratycznych procedur nie można było po prostu zbudować państwa Hitlera. Aby to się stało trzeba było w „prywatnych ustaleniach” zdecydować o działaniach prowadzących do celu. A po tych ustaleniach – wprawić maszynę urzędniczą w ruch, przegłosować konieczne do tego ustawy i egzekwować przepisy. A w końcu się okazało, zanim zamknięto opozycyjne gazety, że one po prostu nie dostają ogłoszeń od przedsiębiorstw. Że dziennikarze mający inne poglądy niż rząd jakoś nie mają gdzie publikować. Że instytucje kościelne mówiące prawdę mają „kłopoty”. A obywatele ogłuszani propagandą nie widzą problemu, bo „kanclerz chce dobrze”, a stopa życiowa idzie w górę. A opozycja to malkontenci, sypiący piach w tryby.
Trzeba tu przytoczyć słowa pastora Niemoelera, sprzeciwiającego się Hitlerowi (za co został umieszczony w Sachsenhausen i Dachau):
„Najpierw przyszli po komunistów,
ale się nie odezwałem,
bo nie byłem komunistą.
Potem przyszli po socjaldemokratów
i nie odezwałem się,
bo nie byłem socjaldemokratą.
Potem przyszli po związkowców,
i znów nie protestowałem,
bo nie należałem do związków zawodowych.
Potem przyszła kolej na Żydów,
i znowu nie protestowałem,
bo nie byłem Żydem.
Wreszcie przyszli po mnie,
i nie było już nikogo, kto wstawiłby się za mną”.
Milczenie jest przyzwoleniem na bezprawie, na łamanie konstytucji.
Istnieje fakt deliktu konstytucyjnego – konstytucjonaliści temu nie zaprzeczają. Prezes NBP ustalał z ministrem spraw wewnętrznych kwestie związane z polityką finansowania długu publicznego przez bank centralny w celu zapobieżenia przejęcia władzy przez opozycję. Członkowie najwyższych władz spiskowali po to, żeby nie dopuścić do demokratycznej zmiany władzy. Złamali konstytucję, a ich działania, pomimo ujawnienia, nie zostały zatrzymane – nowelizacja ustawy o NBP dalej jest procedowana, minister Rostowski usunięty, spiskowcy pozostają na swoich stanowiskach. W mediach prorządowych o tym cisza, jest tylko pytanie „kto nagrywał?”. „Nasze media” o tym piszą i mówią. Opozycyjne gazety w Niemczech w 1933 roku też alarmowały o zmianach w prawie, ograniczających demokrację. Wiemy jak się to skończyło.
Jeśli jako społeczeństwo pozostawimy tę sprawę tak jak jest, to okaże się, że wybory będą sfałszowane (bo przecież w „prywatnych rozmowach” ustalono, jak liczyć głosy i w „prywatnych rozmowach” ustalono, że trzeba dopisywać krzyżyk na karcie, na której wybrano PiS). A po wygranych w ten sposób wyborach okaże się, że wybór posłów PiS, którzy mimo wszystko dostali się do Sejmu, jest nieważny (bo w „prywatnych rozmowach” decydenci ustalą jak to osiągnąć), a po miesiącu ABW zaaresztuje aktywistów partii opozycyjnej pod pozorem jakichś historii obyczajowych czy innych (bo w „prywatnych rozmowach” powiedziano, że „trzeba z tym PiSem zrobić wreszcie porządek”).
Tak to idzie. Przyzwolenie obywateli na niedemokratyczne działania władzy, na łamanie konstytucji, kończy się zlikwidowaniem demokracji, przy aplauzie ogłupionych propagandą wyborców.
Wprawdzie rozmówcy z „Sowy i przyjaciół” nie są hitlerowcami, lecz mechanizm likwidowania demokracji w „prywatnych rozmowach” poprzez spisek – jest taki sam. Zawsze jest gdzieś na początku intencja utrzymania władzy za wszelką cenę, z pominięciem procedur demokratycznych, ze złamaniem konstytucji. I robią to ci najbardziej zaufani „wodza” – ustalają, umawiają, nic nie ma na piśmie, a potem procedury państwowe działają, ustalane jest prawo – i demokracji już nie ma. Jest dyktatura monopartii, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
*)mój copyright. Pierwszy użyłem terminu „Waitergate” w twitcie do Cezarego Gmyza.
----
Inne tematy w dziale Polityka