Jak brzytwą Polacy są podzieleni – nieomal bez wyjątku – na dwie tradycje: racjonalno-pozytywistyczną oraz heroiczno-romantyczną. Jedni drugim odmawiają czci i honoru. Tak naprawdę – wręcz się nienawidzą. Być może przyjdze do nas moda z Ameryki, gdzie republikański red-neck coraz częściej nie chce mieszkać obok demokraty-luzaka. Nienawidzą się i nie rozumieją aż tak bardzo, że skupiają się w homogenicznych osiedlach… Być może u nas też dojdze do tego, że deweloperzy zaczną proponować zamknięte osiedla: osobne dla katolickich narodowców a osobne dla zdeklarowanych liberałów?
Może to jest jakieś wyjście, gdyż – jak widać – nawet wspólne blogowanie Polakom średnio się udaje… W Internecie, po sieciowych kablach wędrują noże i siekiery oraz wiadro z gównem, szczodrze wylewanym…
Ale wracając do rzeczy – nie da się, jak widać, uzgodnić wspólnej historii Polski – mamy ten podział utrwalony i obie wersje tak różne, tak dramatycznie rozbieżne, że jest “oczywistą oczywistością”, że poszukiwanie jakiejś wspólnoty skazane jest na porażkę. To jest raczej pole bitwy o pamięć i o umysły. Bitwy na wyniszczenie, mentalnej wojny domowej, gdzie każda ze stron ma swoją wizję wroga: jedni walczą z niebezpiecznymi szaleńcami a drudzy ze obrzydliwymi zdrajcami. Każda ze stron wypracowała własny język i system wykrywania “swój-obcy”.
Przeglądając stare numery prasy można prześledzić ewolucję tego języka, narastającą polaryzację. Paradoksalnie narastającą, gdyż im dalej od będących rzekomo źródłem podziałów wydarzeń – tym podziały te silniejsze. Być może zatem wydarzenia te nie były żadnym źródłem podziałów, lecz jedynie ujawniły starsze i głębsze konflikty toczące nasze społeczeństwo od czasów naprawdę zamierzchłych?
Czy nie warto tu przywołać hr. Wielopolskiego – nie tyle w kontekście konkretnych posunięć, ile raczej jako zwolennika pewnej metody? Popatrzmy na krakowskich Stańczyków, na Pozytywistów i zobaczmy jak ich poglądy były zwalczane, jak mocnymi musieli nieraz być ludźmi, żeby wytrzymać tę ciągłą nagonkę, że kolaborują z okupantem, że mizdrzą się do obcej władzy. Czy ten język czegoś nam nie przypomina:
Widziałem publicystów i profesorów, odziewających się w błazeńskie szaty
stańczyków i urągających sławom i cierpieniom narodu; widziałem historyków w liberji lokajskiej, męczenników i apostołów, szukających karjery i szczęścia w nieczystej grze politycznej albo w grze giełdowej. Oto miecze, sroższe niźli knut moskiewski, bagnet bismarkowski i centralizm wiedeński.
Tak – nic nowego nie widzimy, tylko wciąż tę samo walkę dwóch temperamentów i dwóch tradycji – mieszczańskiej i szlacheckiej, które od czasów upadku niepodległości walczą ze sobą: mieszczańska, obwiniająca szlacheckie bezhołowie winą za nieszczęście Kraju, szlachecka – obwiniająca mieszczańską o brak woli walki o odzyskanie utraconej niepodległości.
Inne tematy w dziale Polityka