Dzisiejszy tekst znakomitego Konrada Malca, do którego również dołożyłam swego czasu małą cegiełkę, otwiera cotygodniową serię obalania mitów, półprawd i zwykłych łgarstw naczelnego entomologa kraju, czyli obecnego ministra środowiska prof. Jana Szyszki.
"JAKIŚ CZAS TEMU ZETKNĄŁEM SIĘ Z MEMAMI, W KTÓRYCH CYTOWANO JANA SZYSZKĘ. Z CYTATÓW WYNIKAŁO, ŻE ZDANIEM SZEFA RESORTU ŚRODOWISKA OD CZASÓW II WOJNY ŚWIATOWEJ NIE STRACILIŚMY W POLSCE ŻADNEGO GATUNKU.
Mowa memów jest uproszczona, często stosuje się w niej zdania wyrwane z kontekstu lub ordynarne kłamstwa, które w epoce mediów „społecznościowych” łatwo powtórzyć milion razy. Przyznam, że nie uwierzyłem w prawdziwość „gadających obrazków”, bo przecież mamy do czynienia z profesorem leśnictwa, nauki, jak by nie patrzeć, przyrodniczej. Chcąc poznać prawdę, sprawdziłem i… teraz już wiem, ale nie mogę uwierzyć.
PROSTY JĘZYK I OBRZYDLIWE KŁAMSTWO
Wspomniany cytat pochodzi z posiedzenia Sejmu w dniu 21 lutego 2013 r., a więc sprzed objęcia przez Jana Szyszkę po raz trzeci fotela ministra środowiska (gwoli ścisłości dodajmy, że za pierwszym razem był szefem resortu ochrony środowiska, zasobów naturalnych i leśnictwa), co oznacza, że memofajerwerk był mocno spóźniony. Aby uniknąć podejrzeń o to, że i ja wyrywam słowa z kontekstu, pozwolę sobie zacytować cały akapit z wypowiedzi ministra (bardziej wnikliwym polecam cały dokument, jest w nim więcej fragmentów wołających o sprostowanie).
Będę mówił takim prostym językiem, dlatego że nie mówię wyłącznie do specjalistów, którzy są na sali, którzy to rozumieją, ale mówię też do posłów o różnych specjalnościach i myślę, że dotrze to również do społeczeństwa. Cały czas te lasy rąbaliśmy, ale mamy ich coraz więcej, co roku ich przybywa. Cały czas to drewno żeśmy pozyskiwali i służyło ono człowiekowi, a coraz więcej drzew przypada na 1 ha. Cały czas żeśmy rąbali, ale równocześnie ten przyrost jest coraz większy. Chodziliśmy na grzyby, zbieraliśmy jagody, pozyskiwaliśmy runo, polowaliśmy i nie straciliśmy ani jednego z występujących gatunków. Wręcz odwrotnie – te gatunki, które już dawno zniknęły z mapy zachodniej Europy, można je tam spotkać tylko w ogrodach zoologicznych, zobaczyć w muzeach albo w folderach, w Polsce, w polskich lasach są całkowicie pospolite. To typowy przykład racjonalnego gospodarowania.
W tym krótkim cytacie rzuca się w oczy fragment mówiący o wzroście liczby drzew w przeliczeniu na hektar. Zakładam, że skoro pan minister używa prostego języka, by wszyscy go pojęli, dokonał skrótu myślowego i mówił o zwiększającej się liczbie drzew na hektar w lasach. W tłumaczeniu z języka prof. Szyszki na język polski oznacza to, że wyrąbaliśmy starodrzewy – jeden wiekowy okaz mogły zastąpić przeciętnie cztery drzewa w średnim wieku i bezlik siewek lub sadzonek. Śmiało, rąbiemy dalej, z pewnością liczba drzew wzrośnie; szkoda tylko, że rzadko towarzyszy temu wzrost jakości. Na tym jednak nie koniec.
LEŚNIKOWI NIE PO DRODZE Z BOTANIKĄ
By nie znęcać się nad wyjątkowo prostym słownictwem pana profesora, skupię się na clou, a więc na tym, że w Polsce nie straciliśmy ponoć ani jednego gatunku. Według wydanej w 2014 r. Polskiej Czerwonej Księgi Roślin, obejmującej paprotniki i rośliny nasienne, z naszego kraju zniknęły 42 gatunki, w tym 5, które całkowicie wyginęły na naturalnych siedliskach na całym świecie. Bądźmy sprawiedliwi, Czerwona Księga obejmuje również gatunki, które wyginęły w XIX w. w obecnych granicach Polski, zatem niekoniecznie to my odpowiadamy za ten stan rzeczy, lub w okresie międzywojennym, a tych gatunków wypowiedź ministra również nie dotyczyła.
Przykładem rośliny wymarłej całkowicie w Polsce i prawdopodobnie na świecie jest lnicznik właściwy, niegdyś pospolity chwast upraw lnu. Niestety, począwszy od Skandynawii okresu międzywojennego, poprzez Europę Zachodnią w latach 40. i 50., aż po Polskę przełomu lat 60. i 70. minionego stulecia roślina ta była w odwrocie, by wreszcie wymrzeć. Inna roślina, marsylia drobnokwiatowa, w przeciwieństwie do lnicznika właściwego nigdy nie była u nas pospolita, ale i ona nie występuje już w polskich granicach. Jej ostatnie stanowisko w Polsce zostało zniszczone ludzką ręką w 1973 r.
Interesującym w kontekście wypowiedzi ministra gatunkiem jest pierwiosnka bezłodygowa, o utrzymanie której botanicy prowadzą zacięty bój od 1995 r, a obecnie podejmują (obiecujące) próby jej przywrócenia do środowiska naturalnego. Smaku sprawie dodaje to, że zgodę na takie działanie musiały wydać służby podległe… Janowi Szyszce w czasach jego kolejnych wcieleń w rolę szefa resortu środowiska. Wymarła również bliska krewna pierwiosnki bezłodygowej, czyli pierwiosnka Hallera, z tym że nie podlega ona programowi reintrodukcji (przywracania na dawne stanowiska).
Nieco inaczej ma się sprawa z nerecznicą Villara, niewielką górską paprocią, którą utraciliśmy w 1997 r. I choć to prof. Szyszko po raz pierwszy zasiadał wówczas w ministerialnym fotelu, to jej zniknięcie wynikało z przyczyn naturalnych. Podobny los spotkał inną górską paproć, podejźrzona lancetowatego, który za wymarły w Polsce został uznany w 2002 r. Przyrodnicy po cichu liczą na to, że gdzieś na Turbaczu w Gorcach pozostało jeszcze jakieś niewielkie stanowisko tej paproci, choć szanse na to są mizerne. Poprzednik prof. Szyszki, dr Maciej Grabowski, skreślił ją z listy gatunków chronionych i dokonał daleko idącej liberalizacji ochrony gatunkowej. Grabowski zniósł również ochronę sasanki zwyczajnej, która zupełnie wyginęła w naturze, ale znajduje się w tzw. uprawach zachowawczych, istnieje więc szansa na odtworzenie gatunku. O ile jednak Grabowski jest ignorantem w dziedzinach przyrodniczych (tu nasuwa się pytanie, kto na takie stanowisko powołuje ekonomistę…), o tyle Szyszce, jako specjaliście, przypisać mogę działanie z premedytacją.
Pozwolę sobie zakończyć temat utraconych roślin wzmianką o mojej ulubienicy – warzusze polskiej, będącej endemitem (gatunkiem występującym tylko w jednym miejscu lub regionie na świecie) jurajskim z okolic Pustyni Błędowskiej. Jest to roślina niezwykle płodna, a jej nasiona wykazują niepospolitą żywotność. Potrafią wzejść nawet po kilku latach, ale warzucha zajmuje nowe stanowiska wyłącznie pod prąd strumienia, w którym występuje, toteż nasiona zniesione przez wodę na większą odległość giną. Ilekroć prowadzę wycieczkę przyrodniczą po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, odwiedzam źródła Zygmunta i Ewy, by pokazać tę roślinę. I choć możemy ją jeszcze oglądać, to występuje tylko na stanowiskach zastępczych, a jej pierwotne miejsce zamieszkania zostało zniszczone około 40 lat temu! Czy to możliwe, by historia gatunku, z którym zapoznaje się każdy student kierunków przyrodniczych, była nieznana ich wykładowcy?
PODWÓRKO PANA JANA
Wstąpmy teraz na podwórko naukowe prof. Szyszki – pora przyjrzeć się bezkręgowcom. Polska Czerwona Księga Zwierząt – Bezkręgowce wymienia 11 gatunków wymarłych i kolejnych 10, które prawdopodobnie zaniknęły w Polsce (spośród tych ostatnich zadrzechnię fioletową wykryto w ostatnim czasie ponownie).
Omawianie wymarłych w Polsce gatunków zwierzęcych zacznijmy od skrzelopływki bagiennej. To niewielki skorupiak, pospolity wokół bieguna północnego. W Polsce skrzelopływka była reliktem glacjalnym (ot, taką pamiątką po epoce lodowcowej), zamieszkującym jedynie Dwoisty Staw Gąsienicowy w Tatrach. Niestety, na skutek zarybienia pstrągami skrzelopływka wyginęła mniej więcej 20 lat po wojnie. Zapewne większość osób wzruszyła ramionami, zniknął jeden robal – i co z tego? Otóż jako kraj utraciliśmy gatunek na terenie parku narodowego, w miejscu pod specjalną ochroną. Jest to – sięgnijmy, niczym prof. Szyszko, po kolokwialny język – prawdziwy obciach na arenie międzynarodowej. I pouczający przykład dla studentów nauk przyrodniczych, którzy uczą się o tym niewybaczalnym błędzie nieprzemyślanego gospodarowania na terenie objętym najwyższą formą ochrony przyrody. Innym reliktem polodowcowym jest, a raczej była, brodawnica, dość duży owad, krewna powszechnie znanych pasikoników. Brodawnica zanika w całej Europie, w Polsce ostatnio notowano ją w latach 50. XX w.
Na tym pozwolę sobie zamknąć wypominki utraconych bezkręgowców, ponieważ pozostałe, których już z pewnością w Polsce nie ma, wyginęły przed wojną (jak perłoródka – niezwykle płodny małż, potrafiący dożyć nawet 200 lat, z którego pozyskiwano perły równie cenne jak te od jego morskich krewniaków) lub wiedza o nich jest tak ezoteryczna, że nawet nie posiadają polskich nazw.
NEKROMANCJE
Spośród rodzimych kręgowców całkowicie wymarły dwa: tur i tarpan. Wprawdzie oba wyginęły przed wojną, ale podejmowane próby ich zachowania stawiały nasze państwo w awangardzie walki o ochronę przyrody.
Tur zamieszkiwał niegdyś całą Europę z wyjątkiem północnych rubieży, ale począwszy od schyłku starożytności zanikał od południa. Działo się tak bynajmniej nie z powodu wykorzystywania go na rzymskich arenach, co barwnie przedstawił Sienkiewicz w Quo vadis?. Przedstawił zresztą zupełnie błędnie, bowiem nawet prawdziwy niedźwiedź, a co dopiero człowiek, choćby i powieściowy Ursus (imię to po łacinie oznacza właśnie niedźwiedzia), nie miałby szans z dorosłym, zdrowym bykiem. Tur najdłużej utrzymał się w Polsce. Ostatnie osobniki żyły w Puszczy Jaktorowskiej na terenie dzisiejszego Bolimowskiego Parku Krajobrazowego, gdzie ostatnia samica wyzionęła ducha w 1627 r. Trzydzieści lat przed śmiercią ostatniej krowy (żyło wówczas jeszcze ok. 25 zwierząt; dla porównania wszystkie dzisiejsze żubry pochodzą od zaledwie 12 osobników) Zygmunt III Waza wydał następującą dyspozycję wojewodzie sochaczewskiemu: Skazujemy i znajdujemy, aby poddani wsi pomienionej [chodziło o mieszkańców wsi królewskiej, których jedyną powinnością wobec króla była opieka nad turami], gdzie turowie bywają i pastwiska swoje albo stanowiska mają, bydła swego nie ganiali i trawy na pożytek swój nie kosili, gdyż ta wieś nie tak dalece dla dobytków ich, jako dla turów i takiego zwierza wczasów jest posadzona i wolnościami opatrzona. Starosta ma tego przestrzegać, aby puszcza nasza, gdzie tur przebywa, od poddanych przyrzeczonych pustoszona nie była; żeby turowie, zwierz nasz, mieli swe dawne stanowiska.
Pismo wskazuje na świadomość polskiego władcy, że tur ginie (w wielu krajach europejskich w tym czasie nie wierzono, że tury w ogóle kiedykolwiek istniały), jest też pierwszym aktem prawnym, który chroni gatunek dla samego jego zachowania. Wcześniejsza ochrona roztoczona nad wybranymi gatunkami była podyktowana względami gospodarczymi (np. bobry od czasów Bolesława Chrobrego chroniono z uwagi na cenne futro, które do XII w. w znacznej mierze pełniło funkcję monety), militarnymi (cis za Władysława Jagiełły objęto ochroną jako drzewo rzadkie i wolno rosnące, a będące pierwszorzędnym materiałem na łuki i kusze) lub religijnymi.
Niestety, tury pasą się dziś już tylko na nieziemskich łąkach wiecznie zielonych. Odtworzenia ich stad podjęto się – bezskutecznie – w okresie III Rzeszy z prymitywnych ras bydła (tur był przodkiem dzisiejszego bydła europejskiego) za pomocą krzyżówek wstecznych (promujących pierwotne cechy). Eksperyment prowadzony przez dwóch nazistowskich biologów, braci Heck, zakończył się „sukcesem” niemieckiej nauki, choć poza Rzeszą był kontestowany. Zwierzęta będące owocem wspomnianych prac, zwane bydłem Hecka, pod wieloma względami przypominają tury, ale nimi nie są.
Historia tarpana kończy się w XIX w., choć niektóre, mało wiarygodne źródła wskazują na początek minionego stulecia. Mniej więcej współcześnie z przedsięwzięciem braci Hecków polski biolog, prof. Tadeusz Vetulani, rozpoczął prace nad „reaktywacją” tarpana. Efektem prac rozpoczętych przez Vetulaniego są koniki polskie, będące wierniejszą „kopią” dzikich przodków niż „tury” z niemieckiego eksperymentu. W tym jednak przypadku od zaniku do czasów „odtworzenia” minęło mniej czasu, a tym samym mniej materiału genetycznego utracono w stadach zwierząt hodowlanych. W czasie okupacji jeden z braci Heck osobiście dopilnował, by żywe efekty prac Vetulaniego znalazły się w Niemczech. Oczywiście i w tym przypadku nie można mówić o przywróceniu gatunku, ale w stanie półdzikim koniki polskie żyją w kilku miejscach w Polsce, m.in. w Roztoczańskim Parku Narodowym, którego są symbolem.
GURU I ARMIA IGNORANTÓW
Przysłuchując się dyskusji o ochronie przyrody, czy szerzej – środowiska, toczącej się między ludźmi bezwzględnie popierającymi partię rządzącą a np. obrońcami Puszczy Białowieskiej, mam nieodparte wrażenie, że hasło IGNORANCJA TO SIŁA z Roku 1984George’a Orwella jest właśnie wprowadzane w życie. Dla jasności dodam, że zarówno poprzednikom ministra, jak i obrońcom przyrody można nierzadko zarzucić braki w wiedzy. Różnica jest taka, że obrońcy przyrody (nie mówię o tych przeciwnikach PiS, którzy obecnie podłączają się pod działalność organizacji ekologicznych jedynie dla wąsko pojętej walki politycznej) przynajmniej słuchają i usiłują zrozumieć, co mówią zajmujący się przyrodą uczeni. Natomiast ich przeciwnicy powtarzają „argumenty” prof. Szyszki niczym członkowie sekty za swoim guru. Sam szef resortu środowiska próbuje zaś pacyfikować niezależnych naukowców, którzy stanowią bezwzględną większość w świecie nauki, przypisując im rolę wynajętych, zideologizowanych wrogów PiS i strasząc karami finansowymi.
ORNITOLOG DO LEŚNIKA
Drogi Panie Profesorze, zapewne mnie Pan nie pamięta, ale spotkaliśmy się w 1997 r., w dniu objęcia przez Pana stanowiska ministra ochrony środowiska, w sprawie objęcia wilków całoroczną ochroną, co uczynił Pan kilka miesięcy później. Według Polskiej Czerwonej Księgi Zwierząt – Kręgowce w polskich granicach utraciliśmy 16 gatunków kręgowców, w tym 2 bezpowrotnie, jeden zaś – suseł moręgowany – jest w trakcie reintrodukcji. Rozumiem, że tak rozchwytywany wykładowca, biznesmen i polityk nie ma czasu na czytanie naukowej literatury ornitologicznej (to moja specjalizacja), a szkoda, bo PCKZ-K została wydana w 2001 r. Od tego czasu straciliśmy kolejne 2 gatunki (szlachara i mewę małą) oraz zweryfikowaliśmy wiedzę na temat kilku innych, np. kulona, który po raz ostatni gnieździł się u nas w 1996 r. (w PCKZ-K znalazł się jako gatunek krytycznie zagrożony), czy ogorzałki, która w ogóle nie widnieje w Księdze. Ponieważ na co dzień nie zajmuje się Pan, wyjąwszy gatunki łowne, ptakami, na wszelki wypadek wyjaśnię, że ptaki są wyjątkowo mobilne i wiele z wymarłych gatunków jest regularnie w Polsce notowanych, ale nie przystępują do lęgów.
Warto tu także wspomnieć o pewnej rybie, a konkretnie o jesiotrze, którego po II wojnie światowej notowano w Polsce rzadko. Niefortunnie w PCKZ-K znajduje się jesiotr zachodni, ale ostatnie badania dowiodły, że w naszych wodach pojawiał się on sporadycznie i nie był w stanie utworzyć trwałej populacji, zaś rybą bałtycką jest jesiotr ostronosy, który do niedawna był kojarzony tylko z… Ameryką Północną. Ta wpadka pokazuje, jak duże są nasze braki w wiedzy na temat ojczystej przyrody. Jesiotry są niezwykle cennymi gatunkami z gospodarczego punktu widzenia, toteż od wielu lat trwają prace nad przywróceniem tej wielkiej ryby naszym wodom. Trudność polega na tym, że zniszczyliśmy rzeki regulacjami i zaporami (jesiotry ostronose są dwuśrodowiskowe), co uniemożliwia odbywanie wędrówek rozrodczych. Biorąc pod uwagę plany rządu, którego jest Pan członkiem, by użeglownić rzeki, właściwie nie ma szans na przywrócenie jesiotra rodzimej przyrodzie i gospodarce. Na jego reintrodukcję wydaliśmy tylko 6,5 mln zł (do 2015 r.), co jest niewielką sumą w porównaniu do rozmachu, z jakim Pańska partia planuje inwestować w układ meliorantów. Skoro zaś mowa o wodach, skieruję Pańską uwagę na bagna i mokradła, które w okresie powojennym w większości zostały zmeliorowane i osuszone. Spośród gatunków, które były z nimi związane w naszych granicach, straciliśmy pardwę mszarną, karliczkę i siewkę złotą. Ich utrata nastąpiła jeszcze przed II wojną, po niej zanikł zaś bekasik (ostatni lęg w 1977 r.).
Chwali się Pan, niesłusznie, że jesteśmy europejskim liderem lesistości i zalesiania. Śpieszę więc powiadomić, że było ono jedną z przyczyn wymarcia jaszczurki zielonej, największej spośród polskich jaszczurek posiadających nogi. Tracimy również gatunki leśne. Zapewne zna Pan krzyżodzioba sosnowego, który – jak nazwa wskazuje – żeruje na nasionach sosny, czyli najliczniejszego w Polsce drzewa. Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że przyczyn jego zaniku ornitolodzy doszukują się poza naszymi granicami, niemniej ptak ten wyginął w wychwalanym przez Pana okresie. Nadmienię, że preferuje głównie stare bory sosnowe, do powstania których, poza terenami chronionymi, raczej nie dopuszczają Pańscy podwładni, zajmujący się rąbaniem lasów.
Ponieważ jest Pan myśliwym, na sam koniec postanowiłem Panu przypomnieć dropia, którego ostatnie lęgi zanotowano w 1986 r., choć od 1983 r. żadne nie były udane. Dziś drop pojawia się sporadycznie w naszym kraju, po raz ostatni na początku ubiegłego roku, koło Krakowa, czym zresztą wywołał niemałą sensację wśród moich kolegów po fachu. Do zaniku tego gatunku przyczyniły się zmiany w polskim krajobrazie rolniczym i Pańscy koledzy po flincie. Przypomnę, że do 1995 r. drop znajdował się na liście gatunków łownych. Dziewięć lat po jego zaniku w Polsce! Przyznaję, od 1930 r. okres ochronny trwał cały rok, tyle że… myśliwi (choć w tym wypadku należałoby użyć słowa „kłusownicy”) nie przestrzegali tego prawa. Także dziś ochrona różnych gatunków kuleje, stosunkowo często zdarzają się odstrzały wilków, myszołowów, jastrzębi, a nawet bielików. W przypadku wilków przyłapany myśliwy tłumaczy się pomyłką, np. z dzikiem lub… nieporównywalnym rozmiarami jenotem. Z czym mylą bieliki, nasz narodowy symbol, skoro wszystkie ptaki drapieżne objęte są ochroną – trudno zgadnąć. Liczę, że Pan mi to prostymi słowami wytłumaczy. Fakty są takie, że co roku znajdowanych jest ok. 30 ptaków, wzbogaconych o pokaźną ilość ołowiu, nie licząc zatruć ołowiem po zjedzeniu padliny, której Pańscy koledzy myśliwi nie odnaleźli."
Źródło: Konrad Malec- Zaduszki. www.nowe-peryferie.pl
A kiedy wreszcie dotarłem do morza, było wzburzone i zachowywało się w sposób obelżywy.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości