Co się tyczy ostatnio przyjętej prawie jednogłośnie przez sejm (a na szczęście poprawionej przez senat) nowelizacji Ustawy o Radiofonii i Telewizji, to śmiele rzec można, że zarówno partie opozycyjne, jak i środowiska wolnościowe sromotnie zaspały. Projekt, zawierający przepisy ograniczające de facto zawartość polskiego internetu do materiałów czysto tekstowych przeszedł przez rządowe ministerstwa i sejmowe ministerstwa i sejmowe komisje w kompletnej ciszy, praktycznie niezauważony. Na zapisy o konieczności rejestrowania KRRiT nawet najskromniejszych serwisów oferujących w internecie treści multimedialne (w tym wideoblogów) oraz o drakońskich karach za najmniejsze uchybienia w tym zakresie nie zwrócili uwagi ani opozycyjni politycy, ani eksperci, ani niezależni dziennikarze czy publicyści. Nie było na ten temat żadnego artykułu ani w "Najwyższym Czasie", ani na żadnym wolnościowym portalu internetowym. Bomba wybuchła dopiero kilka dni przed głosowaniem. Niedawną ciszę zastąpiła nawałnica, ale nie zdążyła już ona wpłynąć na wynik głosowania. Kontrowersyjny projekt jednomyślnie poparły koalicja i opozycja.
Spóźniona burza medialna odniosła jednak pewien skutek. Premier Tusk, którego notowania drastycznie spadły po bezczelnym zamachu na zgromadzone w OFE pieniądze przyszłych emerytów, zupełnie słusznie uznał, że wzburzenie społeczne wywołane zakneblowaniem internetu może z dużym prawdopodobieństwem doprowadzić do politycznej śmierci zarówno jego samego, jak i jego partii, a na to na pół roku przed wyborami parlamentarnymi pozwolić sobie nie mógł. Huknął więc w stół i nakazał senatorom Platformy Obywatelskiej usunięcie z ustawy zapisów dotyczących internetu, ci zaś posłusznie wykonali polecenie swojego wodza. Premier po raz kolejny zagrał z wyborcami w swoją ulubioną grę w dobrego cara i złych czynowników. Aby jednak ta gra była dla poddanych przekonywająca, dobry car musi złych czynowników ukarać. A chęci ukarania przez Donalda Tuska sprawców zamieszania, którymi zdają się być minister Bogdan Zdrojewski i posłanka Iwona Śledzińska-Katarasińska, jakoś nie widać.
Zostawmy jednak na boku premiera i jego przedwyborcze gierki. Zastanówmy się raczej nad przyczynami naszego zaspania, aby się coś takiego nie powtórzyło w przyszłości. Dlaczego o projekcie tak długo milczeli publicyści i eksperci? Prawdopodobnie dlatego, że i oni jego najgroźniejszych zapisów nie byli świadomi. Rząd nie nagłaśniał projektu być może dlatego że chciał zamachu na wolność internetu dokonać cichaczem, a być może, co bardziej prawdopodobne, nie traktował go jak kluczowej reformy, ale jak czysto techniczną realizację europejskiej dyrektywy, notabene nie tak daleko idącej i nieprzewidującej konieczności rejestracji wideoblogów. Co gorsza, podobnie najwyraźniej potraktowali ów projekt także posłowie opozycji, wskutek czego nie wgłębili się zanadto w jego treść i biernie zaakceptowali projekt, nie widząc politycznego pożytku w kłóceniu się z rządem akurat w tej sprawie. Skoro nie mówił o tym rząd i nie mówiła opozycja, temat ten, o ile w ogóle pojawił się w serwisach agencyjnych, to na bardzo odległych miejscach i w konsekwencji nie trafił do wiadomości telewizyjnych, radiowych i prasowych. A znaczna część, by nie rzec większość publicystów tematy do swych analiz bierze bądź to z serwisów informacyjnych, bądź też, w najlepszym razie, z materiałów agencyjnych. Dlatego też nie napisali oni o tych zagrożeniach, bo po prostu o nich nie wiedzieli. Odkąd nie ma już telewizyjnych transmisyj obrad sejmu a radiowe są prowadzone jedynie w mało komu dostępnym, niszowym kanale, przepływ informacyj o procesie legislacyjnym jest mocno utrudniony. Dodatkowym czynnikiem utrudniającym rozchodzenie się informacyj i wynikające z niego rodzenie się dyskusyj jest pośpiech wynikający z zastosowania przy tym projekcie specjalnego trybu procedowania. Projekt przemknął przez izbę niższą tak szybko, że mało kto go zauważył.
Przy obecnym systemie medialnym jest bardzo prawdopodobnym powtórzenie się takiego scenariusza w bliższej lub dalszej przyszłości. Dlatego wydaje się konieczne powołanie prywatnych instytucyj monitorujących proces legislacyjny. Mam na myśli swoiste think tanki, ale w odróżnieniu od tych już w naszym kraju funkcjonujących, zatrudniające nie tylko poważnych ekspertów legitymujących się znaczącym dorobkiem w swoich dziedzinach, ale także szeregowych analityków wnikliwie studiujących WSZYSTKIE projekty ustaw wnoszone do laski marszałkowskiej. Wydaje mi się, że do takiej roli szczególnie dobrze nadają się blogerzy. Wielu z nich dysponuje już niemałym doświadczeniem w sporządzaniu tego rodzaju analiz. Dobrze by też było aby w tym gronie znaleźli się ludzie różnych specjalności - nie tylko prawnicy, ekonomiści, czy politolodzy, ale także socjolodzy, etnolodzy, historycy, filozofowie, czy nawet matematycy. Dobrze by było płacić im choć niewielkie honoraria, aby mieli poczucie, że ich praca jest ważna i wykonywali ją z należytą starannością. Oczywiście dla przeprowadzenia takiego przedsięwzięcia konieczne będzie znalezienie sponsorów. Nie powinno to jednak nastręczać większych trudności. Szaleństwo legislacyjne rządzących uderza przedewszystkiem w rozmaite duże i małe firmy. Należy więc mniemać, że przynajmniej niektóre z nich sypną groszem na inicjatywę prowadzącą do ograniczenia tegoż szaleństwa.
Urodziłem się w Rybniku 22 kwietnia 1975. Ukończyłem liceum w Wodzisławiu Śląskim (1994), farmację w Sosnowcu (1999) oraz etnologię w Cieszynie (2004). Jestem więc farmaceutą i antropologiem kulturowym. Mam wspaniałą rodzinę - żonę i dzieci. Przez lata nieregularnie publikowałem w różnych czasopismach i na rozmaitych stronach internetowych. W ostatnich latach skupiam się na blogowaniu. Mam też na koncie dwie wydane książki- "Religia w Polsce" (2010) oraz "Ludzie i religie w Polsce" (2012). Od kilku lat skupiam się na prowadzeniu blogów i szukam wydawców dla kolejnych książek. O kulturze piszę pod adresem https://svetomir.home.blog/, tu zaś piszę głównie o polityce.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka