Budzę się tuż przed zmierzchem i wracam w kierunku
wskazanym przez swą brodę: od piątku do punktu
skupu minut; te znowu wciśnięte w cyferblat
sen musztrują od środka na blaszanych werblach.
Mrok formuje śmieciarka, mieląc znów na kodę
pomarańcze. W wieczorze te same melodie.
Ścianę trzyma reflektor; nic się nie wydarza.
Płoną światła tramwajów w czarnych drzew lichtarzach.
Ołówek za kratkami kartki rwie się chyżo,
nieświadomy niczego więzień – tępy przyrząd.
Jego miękką staranność w dotyku krągłości
samogłosek przejrzałem, nie mogąc uprościć.
Jeszcze jest nawis śniegu. Nawis albo nawias.
Dotąd był niewidzialny. Zima się przeprawia
na drugą stronę bieli arktycznej papieru.
Ołówek drąży tunel w celi lub bez celu.
Wśród tego ja; pochyły jak e z Wileńszczyzny,
eksponuję swe byłe i niebyłe blizny.
Chłodny barok cień rzuca. Wzór jak kamień ostygł:
mówić wiersze z pamięci, a pisać z miłości.
Inne tematy w dziale Kultura