W prostokącie szklanego wycinka świata zanurza się głowa
ze stemplem dłoni; niewiele ponad to się tutaj chce zdarzyć i zdarza.
Lecz w dole – już tak. Obcasy stukają o deski mostu miarowo.
Pachnie kadzidło i mirra w złocie reflektorów przy odległych garażach.
Piramida z zepchniętych w zaułek puszek po piwie zatrzymuje na kilka
sekund wzrok: oto pomnik, który ludzkość wznosi
jednostkowym pragnieniom, zawsze zresztą im więcej niż przychylna.
Świat się wprawdzie zapętla, lecz wokół własnej osi.
Łamie się żółć pływających świateł i w tej samej chwili gęstnieje
przestrzeń między alfą a omegą, wiedzy o czym nieskory
nie wyniósł z geometrii uczeń, i teraz w ściśnięte istnienie
wpatrzony odczuwa lęk i duszność, dwie swego gmachu przypory.
Tłuką się dusze dzwonów w jednym ciele nocy. Wyspę
w lewym rogu obrazu opuszcza łódź, którą przechyla śmiech oraz wyznań
żar tak wielki, że tli się czarny węgiel wody wokół; wszystko
inne natomiast dogasa. Chłód obsadza przystań.
Nierozważny ruch: herbata spływa ku brzegom stołu. Przedramię
ratować chce niesione osady pamięci; fotografia –
pełna kancer nadzieja pożółkłych twarzy – wilgnie; kraniec
to jedyna rzecz, która bez wątpienia zawsze się przytrafia.
Inne tematy w dziale Kultura