Pejzaż z kominem
Cichły domy wśród sadów.
Szarzał w deszczu pałac.
Wynoszono na pola
wrzesień w ciemnych koszach.
Tęsknił diabeł za ziemią
w kościele w Szalowej
i gwizdał pochylony
pociąg walc wiedeński.
Wolno podchodziły
szczyty gór pod szpital
przez most wsparty białą
prymicyjną wstążką.
Piął się w górę gwiazd pochód
po stopniach gałęzi.
I gwóźdź komina czerniał
wbity w trumnę wzgórza.
Co się nie odstanie
Na niepotrzebnym, nieobsianym zatrzymuje się
wóz. Koła grzęzną i tyle
jazdy. Jeszcze będą próbować
podnieść go z okolicą, lecz
co z tego, wszystko na nic, całe
starania. Staną więc, dumni, z boku,
ze splecionymi rękami. Wiatr im
zachrzęści w oczach. Długie, cienkie
cienie nakłują kapuściane obłoki,
wsuną się w gęstą szarość
jak spóźniony, letni sen. Jesień, zima
błotna, bez różnicy. Zawsze
błoto. I teraz, tłuste, oblepia słońce, że
niewiele widać albo nic nie widać. Oni
przynajmniej nie widzą, gdy wóz
bardziej grzęźnie. Zapadną się z nim,
honor nakazuje. Albo staną
plecami do wozu, przejdą
tyle ile trzeba kroków. Jednemu trzewik
włoski zostanie na bagnie. Żeby wrócił,
wołają. A gdzie by tam słyszał,
kiedy wkoło muzyka zmierzchania: więc basy
w głuchych beczkach, skrzypki
w grobie karczmy. A na dzień drugi
po wozie ni śladu. Zapadł się w potoki,
które drążą ziemię i niebo, i to między
nimi. Nic się nie zdarzyło
więcej. Lecz i tego zadość. Kruszy się
karciana kareta, kapuściany
wóz; nic na wieczność, z wyjątkiem
tego zapadania się rzeczy
i ludzi. Niknięcia. Odcisku
buta, który biegnie, a jakby stał.
Inne tematy w dziale Rozmaitości