Jak Orfeusz
Bezsilność, szczególny rodzaj bezsilności.
Jazz spada wraz z girlandami
na dół, na sam dół; przychodzi do nas jak Orfeusz.
Kolejny rok. Powstanie traw, potem
upalne walki lata, secesja liści
i wreszcie śmierć niesiona przez młyńskie koła
płatków. Zimny kraj bezsilności,
w który wkroczyłem
bez komend, sztandarów, rogatywek.
Wchodziłem dalej, zdobywając
terytorium punkt po punkcie, miasto za miastem.
Trzeba się bić, myślałem i krztusiłem się.
Listy miały ostre krawędzie,
kartki wyglądały jak białe twarze umarłych.
Nic nie mogłem poradzić. Skończyli grać. Posłusznie
posprzątałem leżące girlandy.
Nasłuchując
Tak mało do odrzucenia
i na dodatek zapadają się kolory,
zostawiając po sobie huk
jak kroplę mleka
na piersi. Może wystarczy
strząsnąć z siebie dzień,
tak jak to robią białe, trójkątne
ćmy tuż przed nastaniem ciemności,
która niczego nie obiecuje
prócz głębi
octowego smaku.
Dziewczęta w mundurach
Dziewczęta w mundurach palą papierosy,
w nieznanej formacji mundurach, papierosy niewiadomej marki.
To są rubieże miasta i dalej
jest już tylko błogie leżakowanie pól.
A one tu wsparte o miejskie słońce.
Wyrastają teraz ze ściany i zaraz tam wrócą.
Dach zsuwa się wolno i upadłby, gdyby
dym nie podtrzymał go. Pomyślałem, że jest jak starzec, który czerpie wodę.
Maj poddaje się swoim zwykłym ćwiczeniom: delikatne
pianino, wystukiwanie rytmu, skrzypienie horyzontu.
Urzędnicy, którzy uwierzyli telewizji, opuszczają swą szarość,
przygotowani na deszcz. Udają, że wszystko jest zaplanowane.
Dziewczyny w mundurach przekrzywiają głowy; słodki cień
dębu na ich pagonach czyni im awanse.
Wtacza się niebieski autobus, zaraz skręci o równe
dziewięćdziesiąt procent, rozmai go neon. I tyle go widzieli.
Okładka
W tej gładkiej powierzchni,
gdzie nie osadza się
kurz ani żadne koliste
pragnienie wieczoru, usadowił
swą regularną twarz i więcej
nawet: zmarszczki brązowej
koszuli. Wyglądała na mocną,
jakby szytą z cordury, nie wykluczam,
że barki miał całe w czerwonych
pręgach od sztywnego materiału. No i
wątłe ramiona, a jednak
na tyle pewne siebie, by anektować
prostokątne światło. Wiedziałem, że
lada dzień wyrosną mu twarde skrzydła
z nieheblowanych desek. Że ucieknie. Uleci
jak oddech. Sprawdzałem co wieczór, macałem
jego kark, istny targ niewolników. Ale
nie było tam nawet drzazgi.
Słońce stawało się coraz
gęstsze i dni opisywały swą
jasność w najprostszych słowach. Przestałem
wierzyć sobie, a w jego oczach
znalazłem pogodne przyzwolenie. Nie wyrosły
mu skrzydła, nadal
ślizgał się po gładkiej tafli
okładki, trzymając się życia
szorstkim zarostem, draską brwi, kolcem
nieustępliwego spojrzenia.
Inne tematy w dziale Rozmaitości