Jeszcze się mróz kołysze siwy w gałęziach nasypu,
lecz już go ku wieczerzy spycha ciepły stukot,
a rzeka biegnie dołem. Tak jest w każdym micie,
to jest: pamiętaniu rzeczy zbyt wędrownych.
Biją spod traw źródła, wypiętrzając glinę
w ciała krów, obłoków i ludzi, zarosłe
sierścią lasu zrudziałą. Dzwon zagrzewa ciszę
do snu jak do ataku. Kuleje płacz sowy.
Było, było, nie ma, jest. W drewnianym progu
drąży napis ciemny los jak żywot mrówki.
Znowu jest. Dat zakrzep przeczesuje słowa;
na stercie kamieni wiatr kaleczy język.
Stąd barwa i akcent. W zgrubieniach fioletu
zawiązuje spisek dymna późna północ.
I wróżbę odczytują z zaplotu pajęczyn
ci, co ulepieni z krwi, razowej mąki.
Że proporcem ich dłonie zmarznięte, którymi
dotykać jak słów będą kamiennego brzucha.
Panowanie
Niemiłościwie panują nad nami
gniew bezrozumny,
służalczość niegodna
wobec dotyku, smaku, kształtu i zapachu.
One, tak – one
nakazują błądzić
wzdłuż rzek bez nazwy,
bielonych pustyniach.
(W ciszy wieczoru
ukrywamy zmarszczki
pod łez okładem,
przy zmarzniętej szybie).
Inne tematy w dziale Rozmaitości