Coś się zdarzyło i było to więcej
niż w stanie objąć jesteśmy źrenicą
mgławej nadziei; lecz czasem w hojności
brodząc jak w liściach na macie wilgotnej,
potężniejemy. Teraz tylko trzeba,
być może, wprowadzić ład. Tak. Kiedyś, dawno,
było z tym łatwiej; więc powietrze lekko
wchodziło w gardło i świst wnikał dalej
w rewiry znane z nabłyszczanych rycin
w książkach. Lecz dziś znów zaczerpnęliśmy
tchu, wchodząc prosto w ciepłą otulinę
południa. I każdy żal wysechł. Ręce
wzniesione grubiały od mięsa i kości
olbrzymiejących. Patrzono z podziwem,
a nawet my sami, niepoliczalni
i wielcy wówczas, mieliśmy dnia tego
jasne godowe szaty. Coś się zdarzyło,
co dało nam więcej niż się spodziewały
spęczniałe dłonie. Umieć przyjmować – to moje
zadanie, także przeznaczenie tego
czasu, gdy ziemia kolejny swój obrót
robi i zastyga. Ile lat minęło, odkąd
uśpiony, wychudły, szukałem przejawu
życia w jałowym, opuszczonym lecie? Tak samo
wy, którymi się stałem, na jeden – jeden, być może,
nie więcej – moment potęgi lub tylko
zwykłości, co odległa była i niepewna
niczym los kry ujętej w odpady
z tartaku, szpitalną zbrukaną biel, słońca
taśmy – wiosną. Coś się zdarzyło. Ryk piły
ucichał i syren u ujścia rzeki, niosącej
już tylko miejską pianę, lepkość dni, tygodni.
I teraz właśnie, gdy siedzę wśród sprzętów
starych i w mroku, mogę tu spokojnie
patrzeć na swoje, czyli wasze, dłonie,
z których sen jeszcze nie spłynął do czysta
ani się zmazał początek i koniec.
Znam słów podziękę dla tego, co było.
Odchylam głowę więc w płytkiej kołysce
ciepłego zmierzchu; wargi swe zagryzam –
to jest nadziei pełen pocałunek,
wiary, a także uporu, z którego
rodzi się każde życie, każde słowo
i coś dodaje, i idzie przed siebie.
Inne tematy w dziale Rozmaitości