Reporter„Gazety Wyborczej” jest bardziej spostrzegawczy ode mnie. Przeszedłem całą trasę wczorajszego Marszu dla Życia i Rodziny i nie widziałem ani jednego bannera Obozu Narodowo-Radykalnego. Fotograf widział, zrobił zdjęcie – a redakcja umieściła je w materiale jako reprezentatywne dla całej imprezy.
W teorii wszystko jest w porządku. Na marszu byli oenerowcy? Byli. I dzieci akurat w tych miejscach, z których zdjęcia opublikowała „GW”, jakoś było mało w danej chwili. Także lead tekstu jest zgodny z prawdą. W Marszu wziął udział tysiąc uczestników. I jeszcze dodatkowych parę tysięcy – ale o tym redaktorzy jakoś zapomnieli.
To jeszcze nic w porównaniu z opisem imprezy w Rzeszowie, ale ograniczę się do relacji z Warszawy, bo tu akurat brałem udział w Marszu. Z żoną, teściami i synkiem. Niestety, jego postawa nie zostałaby pochwalona przez redaktorów „GW”. Adaś po faszystowsku uśmiechał się do kolorowych szczudłaczy i nazistowsko podskakiwał na moich ramionach w rytm muzyki granej przez kobziarzy. Pracownicy „Gazety” mogliby pochwalić go tylko za jeden dywersyjny czyn: moja latorośl bohatersko rozmontowała kolorowy wiatraczek wbity w trawnik w Parku Krasińskich. Niestety, dziadek go naprawił.
Gdyby to jeszcze był partyjny spęd, mógłbym zrozumieć zapał do manipulowania. Ale żeby na siłę przedstawiać imprezę afirmującą życie i rodzinną wspólnotę jako drętwą manifestację narodowych radykałów, których było tam zresztą tyle, co kot napłakał (a nawet jeśli byli, to oni też mają prawo stanąć po jasnej stronie mocy) – trzeba być po prostu złym człowiekiem. Życzę nawrócenia, piszę jak najbardziej serio.
Po raz kolejny potwierdzają się słowa Rafała Ziemkiewicza: kto czyta Gazetę, ten Gazetę wie. Kto nie chce wiedzieć Gazety, tylko jak jest naprawdę, ten niech "Gazety Wyborczej" nie czyta. I zapraszam na kolejny Marsz dla Życia i Rodziny za rok!
Inne tematy w dziale Polityka