„W Warszawie [tuż po wojnie] można było trafić na góry prochów, które […] wyglądały jak zwały brudnej ziemi. Początkowo powracający rozgarniali te hałdy, spodziewając się pod nimi pochowanych ludzkich zwłok. Ich podejrzenia znajdowały potwierdzenie w niezliczonych fragmentach kości i drobnych metalowych przedmiotach. […] Dopiero przeszkoleni pracownicy Zakładu Oczyszczania Miasta i PCK uświadomili im przerażającą prawdę […]. To były ciała. […] Tysiące pomordowanych spalono na prowizorycznych stosach i zebrano w spiętrzone, czarne hałdy”.
Takich makabrycznych obrazów na początku książki Marcina Napiórkowskiego nie brakuje. Grają one w niej ważną rolę, pokazując, dlaczego w Warszawie po drugiej wojnie światowej tak istotni byli umarli. Najpierw w ogóle niepochowani, potem upamiętniani tylko wybiórczo, fragmentarycznie albo wcale, wciąż domagali się uwagi.
„Powstanie umarłych” to książka o tym, jak umarli rządzą żywymi („polską politykę pamięci zza grobu uprawiają upiory”). To również książka o tym, że polityczna blokada pamięci oraz związanych z nią uczuć i praktyk – żałoby, heroizacji, oddawania czci – stała się źródłem wielu późniejszych konfliktów wokół powstania. To tak, jakby na brudną ranę nałożyć plaster. Problem nie zniknie, gdy się go ukryje.
*
Zaczęło się od ciał. Zaraz po wyzwoleniu (lub „wyzwoleniu”) stolicy dziennikarz „Gazety Ludowej” relacjonował: „Nigdy Warszawa nie żyła tak blisko ze swymi zmarłymi jak teraz. Mamy ich wszędzie, na każdym kroku, w najbliższym sąsiedztwie, na skwerkach, na ulicach, na podwórzach, mogiłki najczęściej bezimienne”. Walka o pamięć obejmowała również trupy: nowa władza grzebały je pospiesznie i anonimowo, tłumacząc się groźbą epidemii, ale też licząc, że zbiorowe groby pozwolą zatrzeć różnicę między wielką liczbą żołnierzy Armii Krajowej i znacznie niższą – bliskiej komunistom Armii Ludowej. W Warszawie pojawiła się nawet opowieść o „porywaniu ciał i celowym zafałszowywaniu tożsamości poległych”. O indywidualne upamiętnianie dbały z kolei obywatelskie komitety ekshumacyjne, które stały się wkrótce podstawą opozycji wobec narzucanego wizerunku powstania.
Władza stosowała równolegle trzy taktyki pamięciowe, które autor opisuje jako „kult prawomyślnych bohaterów”, „kult niewinnych ofiar o wymiarze masowym i klasowym” oraz „próbę zawłaszczenia wszystkich zmarłych”. Jeden z kluczowych wątków tej strategii prezentuje tajna notatka Wydziału Propagandy KC PZPR powstała po czterdziestu latach starannego przekazu, rekonstruująca zakładany „nurt politycznych motywacji i rachub [przywódców Armii Krajowej] […] [I]ntencją polityczną inicjatorów Powstania było zdobycie i utrzymanie władzy politycznej, zaprezentowanie się wyzwolicielskiej Armii Radzieckiej w roli «rzeczywistych gospodarzy», zablokowanie […] reform”.
*
W ramach oddolnych praktyk pamięci już od pierwszych miesięcy 1945 roku odnajdowano poległych, gromadzono dokumenty i zbierano pieniądze na pogrzeby. Szczególnie istotnym miejscem stał się Cmentarz Wojskowy na Powązkach, gdzie jeszcze w środku wojny potajemnie pochowano grupę harcerzy z Szarych Szeregów (w tym Jana Bytnara, „Rudego”). Tam właśnie 1 sierpnia 1946 roku zorganizowano opozycyjne obchody rocznicowe i odsłonięto półlegalny pomnik Gloria Victis. W kolejnych latach władza była już jednak skonsolidowana i komuniści zmienili strategię: zaczęli czynnie walczyć z nieoficjalną pamięcią o powstaniu. „Pojawiły się zakazy obejmujące określone miejsca (Cmentarz Powązkowski) i daty (1 sierpnia), akty niszczenia miejsc i nośników pamięci. Rozpoczęły się też represje wobec najbardziej aktywnych członków wspólnoty, rozciągające się od skreślania z list studentów i zwalniania z pracy, po wieloletnie więzienia, tortury, a nawet morderstwa”.
W pewnych ramach pamięć powstania przywrócono krótko po śmierci Stalina, przedstawiając to jako pojednawczy gest władzy. Niemniej na przykład odnowienie zapuszczonych przez lata Powązek wymagało intensywnych działań oddolnych. Dopiero w latach 1954–1957 pamięć powstania mogła eksplodować, zarówno w wymiarze oficjalnym, jak i nieoficjalnym. Ważną częścią tej eksplozji było upowszechnienie heroicznego wizerunku powstańców, które dokonało się między innymi dzięki filmowi Andrzeja Wajdy „Popiół i diament”.
Późniejszych lat autor nie omawia już tak szczegółowo, a i dla tego wpisu nie są kluczowe. Zwrócę więc tylko uwagę na to, że w kolejnych dekadach umocniła się antysystemowa tradycja obchodów 1 sierpnia. Dla przykładu: 31 lipca 1981 roku na Powązkach zamontowano konspiracyjny pomnik ofiar Katynia, symbolicznie łącząc ich śmierć z powstaniem (w nocy został on usunięty przez „nieznanych sprawców”). Po kilkunastu latach istnienia III RP tradycja ta dała początek manifestacjom na terenie cmentarza, krytycznym wobec Platformy Obywatelskiej oraz przychylnym dla Prawa i Sprawiedliwości. Marcin Napiórkowski zauważa tu rzecz ciekawą: wbrew medialnym komentarzom „uprawianie polityki na cmentarzu” wcale nie było zjawiskiem precedensowym. „Gwizdy i buczenie to przecież niewiele w porównaniu z rokiem 1982, kiedy tłum demonstrantów w ogóle nie dopuścił pod pomnik kompanii reprezentacyjnej Ludowego Wojska Polskiego i oficjalna część ceremonii państwowych musiała odbyć się za murami cmentarza”.
A zatem: „Współczesne praktyki pamięci nie wzięły się znikąd – kształtowały się przez długie dekady […]. Tylko cała opowiedziana w poprzednich rozdziałach historia może posłużyć za klucz do rozszyfrowania tego, co współcześnie dzieje się na Cmentarzu Powązkowskim”. (Tutaj uwaga: książka wydana została w 2016 roku).
*
Napiórkowski jest tutaj w najwyższej formie pisarskiej. Śledzenie wywodu ułatwiają obrazowe opozycje, na przykład toposów Pochodu („chętnie wykorzystywany przez propagandę komunistyczną opowiada o ciągłym podążaniu naprzód […], nakazując pozostawienie za sobą przeszłości i zmarłych”) oraz Konduktu („związany z polską tradycją martyrologiczną – podkreśla wagę żałoby i skupienia na przeszłości”). Fascynujące są analizy artystycznej „wizji powrotu czy wręcz zemsty gniewnych zmarłych”, której najczęstszą obecnie postać „można by określić mianem Nekropolis, a więc opowieści o nawiedzonym mieście zbudowanym na stosie trupów”. Do tego dochodzą mikrobiografie – na przykład Jadwigi Romockiej (bardzo ważnej postaci komitetów ekshumacyjnych), jej zabitego w powstaniu syna Andrzeja Romockiego, „Morra” (którego powstańczy hełm wystawiono w Muzeum Powstania Warszawskiego), albo Jana Mazurkiewicza, „Radosława” (pułkownika grającego z władzami Polski Ludowej w skomplikowaną grę o losy żywych i zmarłych żołnierzy).
Ale nie to jest dla mnie najważniejsze. Już po lekturze rozmowa ze znajomym historykiem, znacznie bardziej konserwatywnym niż ja, wzmocniła moje pierwsze wrażenie: ten tekst to znakomity „gateway drug” dla lewicy. Prawdopodobnie większość jej przedstawicieli nie wywodzi się ze środowisk (rodzin, szkół, drużyn harcerskich…), w których pielęgnowano by pamięć o sposobie traktowania zmarłych powstańców – lub w ogóle żołnierzy – przez totalitarną czy autorytarną władzę. Nie mając takiego doświadczenia, trudno sobie wyobrazić, że gdy część lewicy mówi o bandyckich czynach niektórych członków powojennego podziemia (a bez wątpienia bandyckie bywały), to część prawicy słyszy powtórkę z języka propagandy usprawiedliwiającej mordy sądowe. Trudno sobie wyobrazić, jak silne – słusznie bądź nie – może być poczucie krzywdy zadanej ojcom, dziadkom, pradziadkom. Jeżeli nie dosłownym, to symbolicznym.
O podobnych sprawach autor pisze zresztą wprost. Przykładowo: „Wśród licznych ważnych przyczyn, dla których tak trudna jest dziś rzetelna dyskusja o stosunku Armii Krajowej […] do ludności żydowskiej, niewątpliwie istotną rolę odgrywa instrumentalne posługiwanie się tą kwestią przez propagandę komunistyczną pierwszych lat powojennych. Przykłady rzekomego lub prawdziwego antysemityzmu partyzantów lub nawet AK jako organizacji pojawiały się […] na tyle często, że nastąpiło ich utożsamienie z okresem najgorszych propagandowych kłamstw […]. Dlatego właśnie […] dla wielu ludzi przywiązanych do pamięci Armii Krajowej i ukształtowanych przez wieloletnią walkę o jej dobre imię każdy, kto podaje w wątpliwość […] moralność czynów żołnierzy AK, przemawia głosem najohydniejszej komunistycznej propagandy”.
Zapewne duża część polskiej młodej lewicy (która jest najbliższą mi formacją ideowo-polityczną) to osoby, które na co dzień nie żyją historią. Jednym z powodów może być to, że nie były do tego wychowywane. Nie oceniam, czy to dobrze, czy źle, ale dla prób rozmowy z ludźmi mającymi inną biografię (wcale niekoniecznie identyfikującymi się jako prawicowcy i niekoniecznie zaangażowanymi wprost w politykę) jest to prawdopodobnie poważna przeszkoda. Sądzę, że między innymi stąd wynikają trudności lewicowej polityki historycznej. Ciekawe, czy książka Marcina Napiórkowskiego pozwoli niektórym z tych trudności łatwiej zaradzić.
Wpis ukazał się również, w nieznacznie innej postaci, na moim fanpejdżu.
Inne tematy w dziale Kultura