18 lutego prezydent stolicy Rafał Trzaskowski podpisał Warszawską Deklarację LGBT+. Treść dokumentu wywołała wiele ostrych reakcji po prawej stronie – skrytykowano m.in. ideę wprowadzenia w stołecznych szkołach edukacji seksualnej zgodnej ze wskazaniami Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Chciałbym przyjrzeć się tu założeniom i argumentom stojącymi za owymi wytycznymi. Nie sądzę, aby nagle udało mi się przekonać wszystkich do ich przyjęcia; spróbuję jednak pokazać, że dokument ten nie ma żadnego demonicznego celu i że można go odczytywać jako wyraz rzeczywistej troski o dobro dzieci.
*
Zanim jeszcze zagłębimy się w tekst, zastanówmy się nad pytaniem: dlaczego zdaniem wielu ludzi – i moim – potrzebne są specjalne rozwiązania na rzecz osób LGBT+ (czyli lesbijek, gejów, osób biseksualnych i transpłciowych, a także innych grup, które nie wpisują się w społeczne normy regulujące ludzką seksualność)? Otóż dlatego, że jest to jedna ze zbiorowości, które zmagają się ze szczególnymi problemami. Grupa ta jest wewnętrznie zróżnicowana – w końcu to setki tysięcy Polaków i Polek – lecz generalnie bycie osobą LGBT+ nie jest łatwe.
Jeśli nie jesteś do tego przekonany (lub przekonana), a Twój punkt widzenia jest perspektywą najczęstszą w naszym społeczeństwie (czyli np. atrakcyjne są dla Ciebie osoby przeciwnej płci), proponuję pewne ćwiczenie. Dotyczy ono tylko jednej z podgrup LGBT+, a mianowicie ludzi o orientacji homoseksualnej.
Wyobraź sobie, proszę, świat, w którym nie możesz bez obaw publicznie pocałować ukochanej osoby, wziąć jej za rękę ani przytulić, o małżeństwie i weselu nie wspominając. Wyobraź sobie również świat, w którym w ogóle nie ma wątków miłosnych w kulturze, mediach, religii. Nie ma Romea i Julii, nie ma Rona i Hermiony, nie ma porad dla nastolatków przeżywających pierwsze zauroczenie. Jeżeli w takim świecie kogoś kochasz i chcesz się z nim związać, to po pierwsze: trudno Ci się do tego przyznać (może nawet przed sobą), po drugie: nie masz do dyspozycji właściwie żadnych norm i rytuałów ułatwiających wzajemne poznanie oraz rozwój Waszej relacji (a to przecież nierzadko kłopotliwy i stresujący proces), po trzecie zaś: nie możesz oswoić tych dylematów w sposób pośredni, przez literaturę, kino, seriale.
A nie, przepraszam. To wszystko jest, tylko niedostępne dla Ciebie. Ludzie inni niż Ty mają do tego dostęp i jeżeli spróbujesz opowiedzieć im, jak to jest, pewnie nawet nie zrozumieją. Nie tak łatwo więc będzie poradzić sobie z „dojmującym poczuciem samotności i opuszczenia, przeświadczeniem, że cały świat wokół nas jest normalny, a my jesteśmy aberracją, dla której nie miejsca”.
Czy nie warto dążyć do świata, w którym ludzie nie będą musieli tak się czuć?
Zaznaczę: nie chodzi mi o to, by ktoś po lekturze tego opisu „naprawdę poczuł się jak osoba LGBT”. Kilka zdań tekstu raczej w ten sposób nie zadziała. Chodzi tylko o ukazanie na jednym z możliwych przykładów, dlaczego problemy tej grupy bynajmniej nie są wydumane. A przecież nawet nie zacząłem jeszcze mówić o takich sprawach, jak historia Dominika z Bieżunia – który zresztą według matki nie był nawet gejem, ale i tak nękanie związane z domniemaną orientacją doprowadziło go do samobójstwa. Nie bez powodu w różnych mniejszościach seksualnych myśli i próby samobójcze są wielokrotnie częstsze niż w populacji heteroseksualnej.
*
Przejdźmy teraz do wytycznych WHO. Powstały one w 2010 roku i zgodnie z tytułem skierowane są do „decydentów oraz specjalistów zajmujących się edukacją i zdrowiem”. W moim przekonaniu oznacza to, że użyte sformułowania często trzeba dopiero przełożyć na język potoczny. Dla przykładu, „masturbacja we wczesnym dzieciństwie” może brzmieć bardzo źle dla osoby, która nie jest przyzwyczajona do tej terminologii. Dla ekspertów i specjalistek będzie to jednak termin neutralny, oznaczający, że małe dzieci często czerpią przyjemność z dotykania swoich narządów płciowych – i że to zwykła część rozwoju psychoseksualnego człowieka.
Pojęcie to znajdziemy nawet w książce Ewy Lubianiec „Bocianowi już dziękujemy” opublikowanej przez katolickie wydawnictwo Edycja Świętego Pawła: „Niemal wszystkie dzieci w pewnych okresach rozwojowych miewają zachowania masturbacyjne. Jest to zupełnie naturalne”. Książka ta przestrzega również przed „restrykcyjną postawą rodziców” i wskazuje, że „spokojne reagowanie rodzica na wczesnodziecięce zachowania seksualne może polegać na ich ignorowaniu, niezwracaniu na nie uwagi” (jako inną możliwość autorka proponuje delikatne przekierowanie uwagi dziecka). To sugestia całkiem podobna do tego, co wyczytamy w niekatolickim zgoła dzienniku „The New York Times”: „Rodzice powinni przede wszystkim pamiętać, że poza pewnymi rzadkimi przypadkami ten rodzaj aktywności seksualnej jest normalny, standardowy, zdrowy i zupełnie pozbawiony ryzyka”. Powyższe źródła różnią się pod niektórymi względami, ale w kwestii podstawowej są bardzo zbliżone, gdyż opierają się na tej samej wiedzy naukowej.
Dziecięca masturbacja budzi jednak niepokój wielu dorosłych i część reaguje na nią w ostry sposób. Może to zaszkodzić dziecku w rozwoju i ukształtować przekonanie, że własnego ciała należy się wstydzić. To zapewne dlatego WHO proponuje przekazanie samym maluchom prostych informacji o tym, że dotykanie własnego ciała może być źródłem „radości i przyjemności” (wytyczne, s. 38). Zauważmy jednak: Warszawska Deklaracja LGBT mówi wyłącznie o edukacji seksualnej w szkołach, nie wcześniej. Podobnie Rafał Trzaskowski oświadczył niedawno, że wprowadzenie takich zajęć w stołecznych żłobkach i przedszkolach nie jest planowane.
Flaga Światowej Organizacji Zdrowia
Dokument WHO pokazuje, że w państwach Europy Zachodniej obowiązkowa edukacja seksualna wprowadzana jest stopniowo od późnych lat sześćdziesiątych. W 2003 roku pojawiła się nawet w katolickiej Irlandii. W naszym kraju nie ma jej do dziś, jest natomiast opcjonalne wychowanie do życia w rodzinie (WDŻ). Wychodząc na chwilę poza tekst wytycznych, odnotujmy, że sama idea zajęć dotyczących rozwoju psychoseksualnego i seksualności człowieka jest w Polsce powszechnie akceptowana: w 2015 roku respondenci i respondentki ankiety Instytutu Badań Edukacyjnych (87% osiemnastolatków i 88% rodziców dzieci w wieku szkolnym – zob. raport, s. 59) gremialnie twierdzili, że w szkole takie zajęcia powinny się odbywać. Pytanie brzmi oczywiście, jak dokładnie mają wyglądać oraz kiedy mają się zaczynać.
Z perspektywy WHO wczesne kształcenie służyć ma m.in. ochronie przed wykorzystaniem seksualnym (wytyczne, s. 11). Stąd proponuje się przekazywanie już kilkulatkom podstawowej wiedzy o sytuacjach naruszania granic. To ważna kwestia, bo osoby, które zostały skrzywdzone w młodości, mówią nieraz po latach, iż nie rozumiały, że robi im się coś głęboko niewłaściwego i że trzeba o tym powiedzieć zaufanym dorosłym. To jedna z rzeczy, o których dzieciom najwyraźniej zbyt rzadko mówi się w domu, a trzeba też pamiętać, że znacząca część przypadków wykorzystania ma niestety miejsce w samej rodzinie. Na przykład według danych amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości z lat 1991–1996 połowę sprawców przestępstw wobec dzieci niemających jeszcze 6 lat stanowili krewni (choć niekoniecznie rodzice).
Zgodnie z raportem IBE jest jeszcze wiele ważnych spraw, o których się nie mówi. Na przykład z młodymi ludźmi w wieku 15–17 lat najbliższa rodzina tylko w 32% przypadków rozmawiała o popędzie seksualnym oraz orgazmie kobiecym i męskim, a jedynie w 25% przypadków – o masturbacji. Równolegle zaś aż 54% pełnoletnich respondentów stwierdziło, że pierwszy stosunek odbyli najpóźniej w wieku 17 lat (raport, s. 30 i 48). Naturalnie można rozważać, na ile adekwatne są te ostatnie deklaracje, z pewnością jednak świadczą o znacznym zainteresowaniu sferą seksualną. A skoro rodzice – i jak się przekonamy, również szkoła – nie przekazują wystarczającej wiedzy, to pozostają koledzy, koleżanki czy doktor Google.
Siedziba WHO (© Yann Forget / Wikimedia Commons / CC-BY-SA-3.0)
WHO kładzie nacisk na dostosowanie przekazywanych informacji do wieku: „Czteroletnie dziecko może zapytać, skąd się biorą dzieci, a odpowiedź «z brzuszka mamy» jest zazwyczaj wystarczająca […]. Natomiast odpowiedź «jesteś jeszcze za mały na takie pytania» nie jest odpowiednia” (wytyczne, s. 13). Przyznam jednak, że w niektórych wypadkach zaskakuje mnie przyporządkowanie postulowanych informacji, umiejętności czy postaw do określonych przedziałów wiekowych. Na przykład o różnych metodach antykoncepcji mają się dowiadywać już dzieci w wieku 6–9 lat (s. 42). Trochę szkoda, że dokument nie uzasadnia tych mniej jasnych propozycji, a poprzestaje na ogólnikowym stwierdzeniu: „Zagadnienia przedstawiane w wielu grupach wiekowych są pomyślane tak, aby przewidując dalszy lub następny okres rozwoju, lepiej przygotować dzieci do radzenia sobie z kolejnymi zmianami rozwojowymi” (s. 35).
Pamiętajmy jednak, że obficie cytowana dziś u nas matryca edukacji seksualnej WHO nie ma być realizowana w całości, a jedynie „stanowi ramę, na podstawie której nauczyciele mogą wybrać tematy szczególnie interesujące daną grupę osób” (s. 33). Tym bardziej władze Warszawy nie zobowiązały się do przyjęcia każdego przecinka zawartego w dokumencie (chwalonym skądinąd przez Polskie Towarzystwo Seksuologiczne). Wiele treści może wypaść z programu albo zostać przesuniętych do innych etapów kształcenia. Warto również wiedzieć o wytycznych rzadziej przywoływanych w mediach, takich jak ta, aby „podejmowania świadomych decyzji dotyczących nabywania lub nie doświadczeń seksualnych” uczone były osoby w wieku 12–15 lat (s. 46). Sądząc po deklarowanym przez młodych wieku inicjacji, jest to całkiem dobry moment na rozmowę wyprzedzającą. Zarazem warto podkreślić słowa „lub nie”: WHO nie zakłada, że młodzi ludzie powinni uprawiać seks. Postuluje natomiast wspieranie ich w świadomym podejmowaniu własnych decyzji.
To jeden z powodów, dla których wyrażenie „seksualizacja dzieci” nie jest zbyt trafne. Inny problem z tą frazą pokazuje dziecięca masturbacja – najmłodsi i tak będą przez pewien czas szukać przyjemności w stymulacji własnych narządów płciowych, nikt ich tego nie musi uczyć. A w dodatku „opracowanie wyników badań zawartych w materiałach UNESCO […] jasno wskazuje, że zgodnie z większością badań dotyczących edukacji seksualnej przyczynia się ona do opóźnienia inicjacji seksualnej, zmniejszenia częstości kontaktów seksualnych i liczby partnerów seksualnych, a także poprawy zachowań prewencyjnych” (s. 21). Może więc edukacja seksualna deseksualizuje nasze dzieci, nie zaś je seksualizuje? Oczywiście nie zaszkodzi wgryźć się w tamte badania i zapytać o ich metodologię, ale też warto przynajmniej zastanowić się nad tym, czy wykluczanie edukacji seksualnej ze szkół nie jest czasem przeciwskuteczne.
Ważny moment w historii WHO – trzej dyrektorzy Światowego Programu Zwalczania Ospy ogłaszają: „ospa nie żyje”
(zdjęcie w domenie publicznej, źródło: Wikimedia Commons / Centers for Disease Control and Prevention)
Rzecz jasna wytyczne WHO nie są doskonale neutralne. W matrycy edukacji seksualnej w kolumnie „postawy” na różnych szczeblach wiekowych pojawiają się takie pozycje, jak „szacunek dla różnych norm związanych z seksualnością”, „akceptacja, szacunek i rozumienie różnorodności dotyczącej seksualności i orientacji seksualnych” albo „krytyczne podejście do norm kulturowych w odniesieniu do ludzkiego ciała” (s. 41, 44 i 49). Na tym tle niewątpliwie będzie jeszcze się tworzyć wiele napięć między osobami o poglądach – powiedzmy – konserwatywnych i progresywnych.
Zwróćmy jednak uwagę, że i w tej chwili szkoła nie jest wcale neutralna. Obowiązujący przez kilka ostatnich lat program nauczania religii w treściach dla trzeciej klasy gimnazjum zawierał np. takie pozycje: „niegodziwość zapłodnienia in vitro; duchowa adopcja, problem zabijania nienarodzonych; ruch hospicyjny, moralna ocena eutanazji; postawa szacunku w małżeństwie, naturalne metody regulacji poczęć, szkodliwość, zawodność i moralna niedopuszczalność antykoncepcji”. Z kolei obecna podstawa programowa do WDŻ dla szkoły podstawowej nakłania prowadzących zajęcia do tego, by „uznać ludzkie prawo do życia od poczęcia do naturalnej śmierci”, „eksponować wartość małżeństwa, odróżniając je od innych związków”, „omawiać wielorakie walory przedmałżeńskiej powściągliwości seksualnej” i tak dalej, i tak dalej. Z pewnością nie jest to bardziej bezstronne od sugestii WHO (idealna neutralność jest zresztą w ogóle niemożliwa do osiągnięcia).
Pewna różnica polega na tym, że w przypadku religii i WDŻ decyzję o uczęszczaniu dziecka na zajęcia podejmują rodzice (lub uczniowie pełnoletni). W rzeczywistości jednak wybór jest tutaj w pewnej mierze ograniczony. Rzadko pojawia się możliwość udziału w inaczej zorientowanych ideowo lekcjach, które poruszałyby tematykę seksualności. a w przypadku lekcji religii rezygnacja niejednokrotnie wiąże się z koniecznością znoszenia presji społecznej. A zresztą jeśli w Warszawie rzeczywiście wprowadzona zostanie obowiązkowa edukacja seksualna, to można przypomnieć, że Rafał Trzaskowski zapowiadał podpisanie Karty LGBT+ jeszcze przed wyborami samorządowymi i zdobył większość głosów w pierwszej turze. Jeżeli więc rozstrzygać ma określona demokratycznie wola społeczna, to mandat dla takiej decyzji jest dość wyraźny przynajmniej w stolicy. To wszystko komplikuje prostą opozycję między „dotychczasowymi zajęciami dobrowolnymi” i „nowymi – obowiązkowymi”.
Na koniec jeszcze ciekawostka: przed rokiem Europejski Trybunał Praw Człowieka orzekał w sprawie szwajcarskiej szkoły, która nie zgodziła się zwolnić siedmioletniej dziewczynki z lekcji edukacji seksualnej. Przyjrzyjmy się fragmentowi informacji prasowej na temat wyroku: „Trybunał uznał, że jednym z celów edukacji seksualnej jest zapobieganie przemocy i wykorzystaniu na tle seksualnym, które stanowią realne zagrożenie dla zdrowia fizycznego oraz psychicznego i przed którymi trzeba chronić dzieci w każdym wieku. Trybunał podkreślił również, że jednym z celów edukacji organizowanej przez państwo jest przygotowanie dzieci do życia społecznego, a to może uzasadniać edukację seksualną bardzo młodych osób” .
Wydaje mi się, że ten tok rozumowania można odnieść również do naszych realiów. W końcu kiedy IBE spytał osiemnastolatków, czy na ich lekcjach kiedykolwiek poruszono kwestię moralnego aspektu związków (na dowolnym przedmiocie, począwszy od podstawówki, i w jakiejkolwiek formie), twierdząco odpowiedziało 49%. O masturbacji usłyszało 42%, o życiu seksualnym jako źródle satysfakcji – 38%, o przebiegu stosunku – 35%. O innych sprawach mówiono częściej i ogólnie ankietowani oceniali WDŻ dosyć dobrze (raport, s. 31–32 i 43), ale i tak widać z danych, że jest jeszcze wiele braków. Bez nowej edukacji seksualnej być może nie uda się tego zmienić.
Wpis ukazał się także na moim drugim blogu.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo