Literatura dziecięca potrafi być bardzo mądra. Zresztą „Dolina Muminków w listopadzie” nie jest wyłącznie powieścią dla najmłodszych.
Kiedy ta książka pojawiała się na szwedzkim rynku w 1970 roku, historie Tove Jansson o miłych trollach (rzadkie istoty!) towarzyszyły tamtejszej publiczności już od ćwierćwiecza. Wiele osób zaczęło przygodę z Muminkami w dzieciństwie, by z jej ostatnią odsłoną spotkać się już jako trzydziesto-, czterdziestolatkowie.
„Winter is coming”, głosi angielski opis wydawniczy z 1974 roku. „Nadchodzi zima. Filifionka, Paszczak, Toft, Mimbla i inni razem czekają w Dolinie Muminków, aż Muminki wrócą do domu. Bez nich coś jest z zimą nie tak…” (tłum. moje). Dziennikarka i krytyczka Suvi Ahola pisze na stronie Narodowej Biografii Finlandii, że ta książka jest „jak podręcznik odchodzenia, podręcznik bycia dojrzałą sierotą, podręcznik samotnego duchowego istnienia” (tłum. na angielski: Fletcher Roderick, na polski: S.K.). I rzeczywiście: postacie przybywające do Doliny muszą pogodzić się z tym, że ideał Rodziny Muminków nie jest dla nich dostępny. Ba, nie jest nawet – jak to ideał – w pełni prawdziwy.
Mamy tutaj kilka splecionych historii, kilka wątków osobistych, w których bohaterowie i bohaterki uświadamiają sobie, że żyli złudzeniem. Nie poprzestają jednak na tym odkryciu, lecz odnajdują dla siebie coś nowego.
*
Weźmy Filifionkę. Na początku powieści, myjąc okna na poddaszu, traci równowagę i niemal spada. Jest w takim szoku, że nie może nawet krzyknąć, ale „i tak nikt by jej nie usłyszał. Bo Filifionka dawno już pozbyła się wszystkich swoich krewnych i uciążliwych znajomych i miała mnóstwo czasu, żeby zajmować się swoim domem i swoją samotnością, żeby spadać całkiem samotnie z własnego dachu do ogrodu”. Kiedy w końcu się ratuje, zaczyna tyle myśleć o śmierci, iż staje się to nieznośne. Wtedy dochodzi do wniosku, że inni jednak są jej potrzebni. „Uda się w odwiedziny. Chce zobaczyć znajomych. Znajomych, którzy rozmawiają i są mili, którzy wchodzą i wychodzą, i tak zapełniają cały dzień, że nie zostaje czasu na straszne myśli” (rozdział trzeci).
W opuszczonym przez Muminki domu Filifionka robi wiele filifionkowych rzeczy, ale robi też rzecz pozornie przynajmniej niefilifionkową. Słuchając Włóczykija, który przybył tu skomponować nową melodię, sama zaczyna muzykować. Najpierw tylko ostrożnie gwiżdże – tak by nikt jej nie słyszał – powtarzając usłyszane dźwięki. Lecz na końcu jest znacznie piękniej: „Godziny mijały, a Filifionka wciąż siedziała przy stole w kuchni i grała na harmonijce, niepewnie, ale z wielkim nabożeństwem. Dźwięki zaczęły przypominać melodie, a melodie stały się muzyką. Grała piosenki Włóczykija i piosenki własne, teraz nic nie mogło dotknąć jej ani wystraszyć. Nie zastanawiała się, czy inni ją słyszą, czy nie” (rozdział osiemnasty).
Jest tu więc wątek bohaterki, która bardzo stara się być doskonałą matką Finką oraz kopią Mamy Muminka, ale z czasem dostrzega, że nie znajdzie spełnienia w prostym powielaniu żadnego z tych schematów. Jest wątek otoczonego przez starszych dziecka (Homek Toft), jest wątek marginalizowanej osoby starszej (Wuj Truj), jest wątek nierozpoznanej potrzeby bliskości (Włóczykij), jest wątek wymarzonego hobby, które w praktyce okazuje się czymś zgoła innym niż w nieskażonej wyobraźni (Paszczak). Jest też – dla kontrastu – wątek kogoś, kto sprawia wrażenie autentycznie radosnego i pogodzonego ze sobą (Mimbla). Dużo w tym wszystkim melancholii, lecz bodaj żadna z historii nie kończy się smutno.
*
To również książka pełna perełek – fragmentów, które albo budzą w głowie różnorodne procesy myślowe, albo pozwalają nacieszyć się stylem i obrazowaniem, albo też są po prostu poruszające. Wymienię parę przykładów, które zadziałały w ten sposób na mnie (pierwszy kończy się komentarzem, jak sądzę, ironicznym):
„Listwa, na której stała, zrobiła się cienka i wąska jak nóż i w ciągu jednej, długiej jak wieczność sekundy Filifionka przeleciała przez całe swoje filifionkowe życie. […] Teraz nie była już niczym innym, jak tylko czymś, co usiłowało zrobić się bardzo płaskie i posuwać się dalej. […] «Ach, żeby tylko wytrzymała, żeby to była ta nowa, śliczna ścierka, a nie ta stara… Nigdy już nie będę żałowała nowych ścierek, nigdy nie będą na niczym oszczędzała […] Będę kimś zupełnie innym niż Filifionką…” Tak myślała, błagalnie, lecz i beznadziejnie, bo Filifionka, oczywiście, nigdy nie może być nikim innym, jak tylko Filifionką” (rozdział trzeci).
„[Włóczykij] zrozumiał, że te pięć taktów zostało w Dolinie Muminków i że ich nie znajdzie, dopóki tam nie wróci” (rozdział czwarty).
„Homek Toft był coraz bardziej śpiący. Próbował opowiadać sobie o szczęśliwej rodzinie, ale mu się nie udawało. Zamiast tego opowiedział sobie o samotnym stworzonku” (rozdział ósmy).
„Wuj Truj otworzył szafę. Ukłonił się głęboko [przed lustrem, w którym – jak mu się zdawało – widzi przodka]. Przodek też się ukłonił. […] Wyciągnął do przodka łapkę z kieliszkiem, zadzwoniło szkło, kiedy przepijali” (rozdział osiemnasty).
„O zmierzchu wszystko znalazło się na swoim miejscu – czyste, wybłyszczone i wywietrzone, a zdziwiony dom patrzył na wszystkie strony świata przez świeżo umyte okna” (rozdział dziewiętnasty).
*
Czytanie tej książki podczas pandemii i rozmawianie o niej przez internet – w tym miejscu pozdrawiam współdyskutujących! – ma jeszcze jedną zaletę. „Dolina…” świetnie oddaje pragnienie ponownego spotkania się z ludźmi, na których nam zależy. Zupełnie jak w memie ilustrującym ten wpis, zaczerpniętym z twitterowego konta „Respectful Memes” (nie licząc tego, że mimo wszystko na znajomych nie zamierzam rzucać się zbyt gorliwie, wirus nie śpi). Ale dla niektórych ta porcja tęsknoty może być pewnie teraz aż za duża. Sięgajcie więc po tę książkę dla dzieci na własne ryzyko.
„Dolina Muminków w listopadzie”, tłumaczyła Teresa Chłapowska, Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1980.
Inne tematy w dziale Kultura