Nasz prezydent spotka się z prezydentem Trumpem, ale w Stanach. To kolejny wielki sukces naszej dyplomacji po tym, jak uzgodniła wizytę, którą miał uniemożliwić huragan. Ten jednak nie zawitał do USA. Więcej, za oceanem wiedziano o tym z góry, skoro Donald Trump spokojnie udał się na pole golfowe, zamiast wizytować obszary, które jakoby miały być zaatakowane i dodawać tam ducha zagrożonym mieszkańcom.
Prawdziwy zaś powód tego, że nobilitujący gość nie przybył do Polski, próbuje ukazać Onet.pl. Prezydent USA miał obiecać jakiemuś przywódcy państwa nie tylko osobiste spotkanie w Warszawie, ale też sprzętowe wsparcie armii jego kraju, jeżeli ów przymusi swoją administrację do wdrożenia śledztwa w konkretnej korupcyjnej sprawie. Ta zaś by mogła skompromitować jego najsilniejszego konkurenta w nadchodzących wyborach. Amerykańska wizyta w Warszawie mogłaby potwierdzać rzeczone pogłoski.
Sprawa jest oparta na domysłach, ale nośna u nas w wyniku tromtadrackich zapewnień wyrazicieli dobrej zmiany o tym, że wcale nie jesteśmy pionkiem w zaoceanicznych rozgrywkach, ale podmiotem, który dyktuje warunki.
Tymczasem w głoszeniu istoty stosunków polsko-amerykańskich mamy do czynienia ze znamiennym bogactwem drugorzędnych szczegółów, wymienianych w naszej propagandzie. To od razu nasuwa podejrzenie, że próbuje się za tym ukryć nieprawdziwość przekazu o naszej roli w amerykańskich poczynaniach.
Rzecz więc bardzo utwierdza sceptyków w przekonaniu, że bierzemy udział w cudzej grze. I potrwa to, dopóki będziemy potrzebni. A potem...
Nie chce mi się zmyślać, nic więc nie napiszę, bo w rzeczywistości jestem antypatycznym typem.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka