Bill Clinton, który do wielkiej polityki startował z miasteczka Hope (ang. Nadzieja) w stanie Arkansas swoim wczorajszym przemówieniem na konwencji Partii Demokratycznej umocnił nadzieje prezydentowi Barackowi Obamie na reelekcję. Tymczasem delegatami na tę imprezę wstrząsnął spór przy rutynowym (jak się przynajmniej wydawało) zatwierdzaniu platformy programowej Demokratów.
Relacje Clintona z Obamą jeszcze niedawno nie były najlepsze. Pracujący intensywnie na rzecz uzyskania przez swoją żonę – Hillary – były prezydent kilkukrotnie w czasie kampanii wyborczej w 2008 roku atakował jej ówczesnego rywala. Z tamtego czasu przypisuje mu się wypowiedziane do Teda Kennedy’ego (wtedy senatora) słowa, że kilka lat wcześniej ktoś taki ja Obama nosiłby za nimi bagaże. Uzyskanie przez Obamę nominacji Partii Demokratycznej, a następnie jego zwycięstwo w wyborach powszechnych doprowadziło do zakopania topora wojennego między nim a Clintonami. Po zwycięstwie Obamy Hillary została sekretarzem stanu, a Bill intensywnie włączył się do kampanii reelekcyjnej prezydenta (był m.in. główną postacią filmu opowiadającego o osiągnięciach obecnego gospodarza Białego Domu). Clinton to ostatni, od czasów Franklina Delano Roosevelta, prezydent z ramienia Partii Demokratycznej, któremu udało się wygrać drugą kadencję. Okres jego prezydentury (1993-2001) wyborcy wciąż kojarzą z hossą gospodarczą, w tym z nadwyżką budżetową. W latach 90. Clinton wygrywał w kategoriach wyborczych (jak biali nie będący absolwentami college’ów), w których słabe wyniki notuje Obama. Dlatego to właśnie były prezydent był najważniejszym aktorem przedostatniego dnia konwencji w Charlotte.
Clinton jednoznacznie wsparł Obamę, ale główne motywy jego wypowiedzi były zupełnie różne od tych stosowanych przez Obamę. Clinton nie zajmował się więc zagranicznymi kontami Romneya ani nie ujawnianiem przez niego zeznań podatkowych z kilkunastu ostatnich lat. Nie podnosił też kwestii działalności Romneya w firmie Bain (kilka miesięcy temu były prezydent powiedział, że biznesowy dorobek kandydata Republikanów był „znakomity”, co spotkało się potem z krytyką Demokratów). Clinton wskazywał więc, że choć efekty wychodzenia z kryzysu mogą wydawać się niesatysfakcjonujące, to jednak w obliczu bagażu, jaki Obamie zostawił prezydent George W. Bush, powinny być one oceniane jako pozytywne. Umiejętnie zostawił szafując liczbami (porównując osiągnięcia prezydentów z ostatniego półwiecza wykazał, że za rządów Demokratów Ameryka zyskała więcej miejsc pracy), często dawał słuchaczom wystąpienia szczegółowy wykład na temat poszczególnych zagadnień kampanii (np. Medicaid). Ciekawe, że spośród prezydentów, których wymienił większość pochodziła z GOP. Clinton wspominał ich osiągniecia poprzedników oraz własną owocną współpracę z nimi, podkreślając przy tym wagę ponadpartyjnej kooperacji, a także szkody, które, w jego mniemaniu, wynikają ze skrętu Partii Republikańskiej w prawo.
Choć mowa Clintona trwała wyjątkowo długo (ok. 49 minut) to jednak uściski Baracka Obamy nie wynikały z tego, że wreszcie się zakończyła, ale ze świadomości pracy, którą dla niego Clinton przez nią wykonał. Zresztą w dziedzinie długich przemówień na konwencjach Clinton ma pewne doświadczenie. W 1988 roku niekończące się wystąpienie spowodowało, ze został wybuczany, a gdy cztery lata później odbierał nominację swojej partii mowę zaczął od słów, że kandydował, aby dokończyć rozpoczętą cztery lata wcześniej przemowę.
Tak jak Michelle Obama swoim wtorkowym wystąpieniem utrwalała w oczach wyborcach wizerunek Obamy jako człowieka, któremu bliskie są sprawy zwykłych obywateli, w tym poświęceń jakich dokonują w czasie kryzysu, tak Clinton w kolejnym dniu przygotował mowę obrończą prezydentury Obamy z punktu widzenia polityki. Tej nocy tym razem prezydent sam wygłosi swoją apologię. Tym razem jednak nie będą mu towarzyszyły greckie kolumny na otwartym stadionie, jak cztery lata w Denver. Na skutek warunków pogodowych, panujących w Charlotte, (możliwość wystąpienia opadów) miejsce wystąpienia przeniesiono do hali. W to wyjaśnienie wątpią krytycy prezydenta wskazujący, że chodziło raczej o zapobieżenie ewentualności niewypełnienia trybun przez zwolenników Obamy.
Wiele kontrowersji spowodowały zmiany w tekście platformy programowej Demokratów. W pierwotnej wersji dokumentu nie pojawiły się słowo „Bóg” oraz zapewnienie, że stolicą Izraela jest Jerozolima. Na presji ostatecznie wspomniane passusy wprowadzono do tekstu, ale Antonio Villaraigosa (burmistrz Los Angeles i przewodniczący konwencji) zanim je zaaprobowano (wymóg 2/3 poparcia) przeprowadził trzy głosowania. Taki sposób forsowania zmian spotkał się z niezadowoleniem części delegatów, którzy z tego powodu wyrażali głośno swoje niezadowolenie.
Konwencja to także czas prezentacji nowych gwiazd partii. W tym roku największą popularnością cieszyli się: Julian Castro (burmistrz San Antonio, najmłodszy w gronie rządzących w 50. największych miastach) jego brat-bliźniak Juan (kandydat do Kongresu z Teksasu); Kamala Harris (prokurator stanu Kalifornia) oraz Cory Booker, burmistrz Newark. Szerokiej publiczności mogła się także przedstawić ikona liberalnego (tj. lewicowego) skrzydła Partii Demokratycznej – Elizabeth Warren, walcząca w niezwykle wyrównanej rywalizacji o wybór na senatora ze stanu Massachusetts ze Scottem Brownem (wybranym na to miejsce w styczniu 2010 r.). Przed emisją filmu poświęconego pamięci Teda Kennedy’ego wystąpił zaś Joseph P. Kennedy III (wnuk Roberta Kennedy’ego), która stara się o miejsce do Kongresu z Massachusetts. Przy okazji konwencji można również śledzić zabiegi polityków, których aspiracje sięgają kandydowania na urząd prezydenta w r. 2016. Oprócz wymienianych w tym gronie: Hillary Clinton i wiceprezydenta Joe Bidena, pojawiają się także nazwiska m.in. Martina O’Malleya (gubernator Maryland) i Marka Warnera (senatora z Wirginii).
PS Zapraszam na stronę bloga na Facebooku. aje ją Obamie
Inne tematy w dziale Polityka