Motto:
Nie było Nas
Był Las
Nie będzie Nas
Będzie Las
Z notki:
https://www.salon24.pl/u/srr-88/1036919,czas-na-las
czytelnicy wiedzą, że:
Wstąpiłem w leśny gąszcz - piaszczystym duktem....
Oddychać pełną piersią
Wolny i dotleniony
Badawczym krokiem
W poszukiwaniu miejsca w gęstwinie
Z dala od upadającej Cywilizacji Technologicznej
Na założenie siedliska
Nowego Naturalnego Początku
Kroczyłem na przestrzał. Bylem ciekaw - dokąd doprowadzi piaszczysta droga?!
Zrządzeniem losu znalazłem się w tym miejscu i czasie. Gdyby nie ta - Globalnie Szalejąca Zaraza Koronna - zapewne nigdy bym tu nie trafił.
Co jest na końcu drogi? Jak daleko?! Te pytania towarzyszą nam przez całe świadome życie.
Każdego dnia się rodzimy - budzimy ze snu! Wstajemy i idziemy w świat - by żyć. Ale niektórzy z nas - kolejnego dnia już nie wstaną. Zasną na wieki!
Dnia ostatniego dopadnie ich: wirus lub bakteria, zawał albo udar, nowotwór lub inny potwór, wypadek albo samobójczy spadek, zabłąkana kula lub zdradziecki cios nożem w plecy, lawa wulkanu albo fala tsunami, pożar lub powódź, głód albo obżarstwo, brak ostrożności lub brawura, bohaterstwo albo tchórzostwo....
Bezwzględny - nieodwołalny i niekończący się łancuch przyczynowo - skutkowy.
Nieliczni - wybrańcy losu - umrą ze starości. W spokoju.
Człowiek nie zna ni dnia, ni godziny!
Na lewo i na prawo droga poprzeczna.
Koniec drogi! Dystans około 800 metrów (zdj. sat. na czołówce) - gdyż posuwałem się zygzakiem, nieco zbaczając w las, by zrobić zdjęcia - zamieszczone w pierwszej relacji tego cyklu.
Na wprost droga żelazna. Tory kolejowe, obrośnięte młodym drzewostanem, kępami porostów i dywanami mchów. Porzucone na cierpliwą pastwę natury ożywionej i nieożywionej!
Dawno temu, w czasach mojej licealnej młodości, w nie tak odległej wsi Straszewo (na wschód 14 km, zdj. sat.1 w galerii) spędzałem prawie każde ferie i wakacje. Tam był dom rodzinny mojej Mamy (zdj sat. 5 ). Na wzgórzu. Naokoło pola, lasy i łąki. Czasami spoglądałem w dół - na północ. Widać było dudniący pociąg towarowy, ociężale toczący się na wschód. Spracowana para parowozów - wydychając kłęby pary z silnika i czarne dymy z paleniska - ciągnęła niestrudzenie wagony obładowane węglem lub drewnem. ZSRR domagał się darów przyjaźni między naszymi bratnimi narodami - w ramach RWPG. I tak kilka razy dziennie. Dzień za dniem! W zamian, jak niosła wieść gminna - towarzysze radzieccy wysyłali do naszej ludowej ojczyzny wagony pełne obuwia - do podzelowania!
Ja, ze wzgórza , widziałem powracające rześko i z łoskotem, pustawe, tasiemcowe składy.
Regularnie też jeździły pociągi osobowe z Białegostoku. W tygodniu pasażerami byli przeważnie dojeżdżający pracownicy. W soboty i niedziele, grzybiarze i zbieracze runa leśnego, oraz dzieci i wnuki odwiedzający rodziców i dziadków. Okoliczne lasy słynęły z obfitości grzybów i jagód. Nie bez powodu jedna z pobliskich wsi to Grzybowce (mapka w galerii). W wakacje zjeżdżała dziatwa szkolna - nawet z Warszawy!
Wiem o tym - bo sam spotkałem dziewoję ze stolicy, spędzającą kanikułę u krewnej, której chata była w środku wiochy.
Pewnego sierpniowego dnia dziadek powiedział, że krewna kupiła dwie fury siana - i musimy zawieźć. Suszonej trawy pospolitej akurat dziadkowi nie brakowało! Gorzej z ziarnem zboża, które było składnikiem paszy dla tzw. tuczników - czyli wiecznie głodnych i kwiczących - spasionych wieprzów i świń. Koryto - to był sens ich życia w chlewie. Podobnie - jak obecnie dla większości tak zwanych polityków!
Potrzebował pieniądze, by dokupić żyta. Ja lubiłem prace w gospodarstwie i pomagałem jak mogłem. Babcia była chorowita - więc dla niej to była ulga. Bo praca przy sianie lekka nie jest! Zwłaszcza w stodole. Dziadek stał na wozie. Ja cztery metry wyżej, zrzucałem widłami z komory magazynowej. Dziadek równomiernie układał na transportowej platformie z desek. Sterta siana rosła i rosła. Dziadek był coraz wyżej i wyżej. Robota ciężka. Duchota - od rozgrzanego, eternitowego dachu. W końcu fura była prawie gotowa. Zostało tylko - za pomocą liny i solidnego, specjalnego, górnego drąga zabezpieczyć i ustabilizować - tak by bryła siana nie rozpadała się podczas transportu na polnej, wyboistej drodze.
Łyknęliśmy po kubku lodowatej, krystalicznie czystej wody, czerpanej wiadrem ze studni. Wody, która była legendą w okolicy. Nigdy nie piłem tak smakowitej i bardziej orzeźwiającej! I tak twierdził każdy kto spróbował. W sezonie, grzybiarze raz po raz zachodzili z prośbą, by napełnić butelki. Tajemnicą jej smaku - prawdopodobnie - był szczególny układ geologiczny warstw gruntu i skład mineralny. Studnia była bardzo głęboka, chyba ze trzydzieści kręgów - i na wzgórzu - co było bardzo nietypowym położeniem.
Odpoczęliśmy kilkanaście minut na ławce pod drzewem, w błogim cieniu rozłożystego kasztana. Dziadek zaprzągł kobyłę do wozu i ruszyliśmy do celu. Zwierzę pociągowe, z dostrzegalnym wysiłkiem, ciągnęło wóz po piaszczystej, sypkiej drodze. Od czasu do czasu, solidnymi zamachami długiego ogona, kobyła odganiała roje much, znęcone potem znoju i trudu. Słońce grzało na tle prawie bezchmurnego, błękitnego nieboskłonu. Siedzieliśmy na szczycie przesuwającego się stogu siana. Dziadek dzierżył lejce, a ja spoglądałem z wysoka na z wolna zbliżającą się wioskę Straszewo, gdzie chałupa stała przy chałupie. My mieszkaliśmy na kolonii, czyli zadupiu zadupia. Dla mnie to była wyprawa turystyczna - przeczuwałem jakąś niespodziankę!?
I rzeczywiście, kiedy dotarliśmy na miejsce, powitała nas krewna w towarzystwie jakże urodziwej, dorodnej dziewczyny! Jak się okazało - z Warszawy !!! Takiej niebywałej atrakcji turystycznej się nie spodziewałem! Tu - w tej wiejskiej dziurze zabitej dechami!? Dziewoja była jak ta lala. Jak to mawiał Kociniak w "Kulisach srebrnego ekranu" - miała czym oddychać! Kibić kształtna - sprężysta i wyniosła. Jak to na dumną reprezentantkę stolicy przystało. Nie to, co miejscowe, wiejskie dziewuchy. Takie nieco przytłoczone i pochylone. Muskularne od pracy i kanciaste w obyciu. Pewna siebie, subtelnie prześliczna Warszawianka zmierzyła mnie bystrym, kontrolnym spojrzeniem oczu zielonych - o tak rajskiej głębi - o której Zenek Martyniuk mógłby tylko pomarzyć! Zeskoczyłem z dwóch metrów, aby zaimponować piękności - modląc się w locie, by kostki nie zwichnąć - z tego bohaterstwa na pokaz! Wylądowałem wzorcowo, ale niestety na próżno! Dziewoja omiotła mnie badawczą obserwacją - z nutką politowania - wydęła wargi, prychnęła i poszła do sadu, lekceważąco przy tym kołysząc krągłymi biodrami. Z zapartym tchem odprowadziłem ją wzrokiem, by nasycić się obrazem - który jak myślałem, odchodzi w siną dal bezpowrotnie!
Po prostu - musiałem przyjąć do wiadomości twarde realia socjologiczne życia w społeczeństwie rozwijającego się realnego socjalizmu i nasilającej się walki klasowej!? Moja prowincjonalna pozycja i klasa społeczna syna proletariuszy, skazywała mnie na niechybną porażkę - mimo brawury grawitacyjnej!!
Przygaszony emocjonalnie - smętnie, razem z dziadkiem rozładowałem transport. Szykowaliśmy się do powrotu. Czekała nas znowu mozolna robota w stodole, by przygotować - zgodnie z zamówieniem, drugą dostawę. Niespodziewanie - wbrew mojemu czarnowidztwu - kiedy zawracaliśmy wozem, zjawiła się Ślicznotka Warszawska! W dłoni miała dojrzałe, czerwone jabłko. Z tajemniczym, delikatnym - a może i lekko drwiącym uśmieszkiem - siadła na platformie - mówiąc przy tym aksamitnym głosem, że zabiera się z nami! Ma kaprys przejechać się tym konnym zaprzęgiem - dla niej to wakacyjna atrakcja! Usiadła po mojej stronie. Ze dwa metry, przede mną! Kadr filmowy. Luźna, przewiewna, bawełniana sukienka, oplatała i namiętnie muskała zawartość powyżej kolan. Gęste, pofalowane, ciemnoblond włosy opadały poniżej odkrytych, opalonych ramion. Od czasu do czasu, piękność z wielkomiejskiej aglomeracji, prostowała złociście opalone nóżki - tak by stopy w gustownych sandałkach nie dotykały wiejskiego piachu. Kilka razy wymachiwała - tak sobie - jak mała dziewczynka na huśtawce. Gracja w pełnej krasie sierpniowego popołudnia.
Dziadek drzemał. Kobyła na pamięć, dziarskim stępem dążyła do stajni.....
Rozgrzane sierpniowe powietrze wibrowało. Atmosfera była eteryczna i ezoteryczna, hipnotyczna i hipotetyczna - niczym senna jawa baśniowa.......
Nieoczekiwanie akcja ruszyła z kopyta! Otworzyłem oczy! Świat znowu nabrał koloru - a serce wigoru. Oto urocza i ponętna, olśniewająca i gorąca Księżniczka Warszawska jechała ze mną powozem - czyli ściśle mówiąc drabiniastym wozem.
Dwa lata po zapaści sercowej - spowodowanej kaskadowym załamaniem procesu zakochania się w przepięknych siostrach. Najpierw w starszej Joli, a potem w Dorocie. Córkach milicjanta z sąsiedniej klatki schodowej.
Pisałem o tej młodzieńczej traumie w Dzienniku z kwarantanny leśnej.
https://www.salon24.pl/u/srr-88/1029094,kwarantanna-w-lesie-dzien-nr-1
Dwa lata sercowej samotności. A gospodarka hormonalna nie próżnowała w tym czasie.
Dojrzewałem i mężniałem.
Marzyłem o wybrance po nocach! I oto ona. Wyśniona! Na wozie.
Trzymała w smuklej dłoni czerwone jabłko - i to mnie zaintrygowało!
Przypomniałem sobie lekcję religii w salce kościelnej.
Czyżby to kusicielka?!
Będę wiedziony na pokuszenie?!
Miałem mętlik w głowie, kołatanie w sercu i naprężenie .....
Sytuacja stawała się nieprzewidywalna.
CDN
Zobacz galerię zdjęć:
LAS
Inne tematy w dziale Kultura