Dzisiejszy "The Moscow Times" publikuje tekst Richarda Lourie'ego, Stalin's Worst Nightmare. Ta krótka ocena wzajemnych relacji na linii Waszyngton-Moskwa to także słodko-gorzki sen dla Warszawy, której (nie oszukujmy się) atrakcyjność wzrasta, wraz z oziębieniem się stosunków amerykańsko-rosyjskich.
Zaczyna się swojsko: Stalin, po libacji alkoholowej na Kremlu, pada bez życia na łoże. Śniąc, przenosi się w czasie i ląduje w dniu 8 [dokładnie: 9] kwietnia 2012 r., bierze do ręki "The Moscow Times" i... nie wierzy własnym oczom! To nie do pomyślenia - czyta: Aktywiści z Partii Komunistycznej zaczęli strajk głodowy, protestując przeciw planom wykorzystania przez NATO bazy wojskowej w Uljanowsku jako punktu tranzytowego do Afganistanu.
"Komuniści na proteście głodowym?" Zdaje się pytać śniący Koba. "Ale przecież władcy nie chodzą na protesty głodowe. To może oznaczać tylko jedno..."
"Ale zaraz, zaraz!" Lourie ciągnie koszmar Stalina. "Przeciwko czemu protestują? Przeciw użyczeniu NATO baz rosyjskich? Jak można użyczać swoich baz wojskowych śmiertelnemu przeciwnikowi? ...i to w mieście rodzinnym towarzysza Lenina..."
Trawestując Henry'ego Johna Temple'a Lourie przypomina, że nie ma wiecznych przyjaciół, ani wiecznych wrogów - tylko interesy są wieczne. A ludzie wiecznie o tym zapominają. W tym kontekście należy rozumieć wyuczoną przez lata zimnej wojny niechęć obu mocarstw względem siebie. Mitt Romney może przypominać, że Rosja jest wrogiem nr 1 Stanów Zjednoczonych, lecz na drugim końcu politycznej tęczy znajduje się sekretarz stanu Hillary Clinton, która nazywa Rosję sojusznikiem. Lourie dość naiwnie stwierdza, że choć Rosjanie uczynili ostatnio parę międzynarodowych gaf (fałszowanie wyborów, poparcie dla Asada, czy nietaktowne przyjęcie nowego ambasadora USA Michaela McFaula), to z drugiej strony zasłużyli na pochwałę, przepuszczając przez swoje terytorium wojska walczące w Afganistanie przeciw terrorystom. Mało tego: kiedy amerykańskie wojska będą się wycofywały - zrobią to przez Rosję! Korespondent MT nie zapomina również, że Kreml wycofał się z kontraktu na sprzedaż Iranowi systemu antyrakietowego S-300.
Faktem jest zawężenie stosunków dyplomatycznych między państwami. Twarze prezydentów Obamy i Miedwiediewa zdają się do siebie uśmiechać i szeptać, co będzie można zdziałać po wyborach. Nie jest tajemnicą, że ocieplenie stosunków na linii Waszyngton-Kreml, choć istotne dla dziejów świata, nie może być korzystne dla Warszawy. Wartość polskiej ziemi mierzy się w USA możliwością rozstawienia kolejnej baterii rakiet. A im mniej potrzeba tych rakiet, tym mniej potrzeba Polski. W takiej sytuacji Warszawa musi szukać zastępczych rozwiązań sojuszniczych - Europa zachodnia pogrążona jest w kryzysie i zdaje się nie przejmować bezpieczeństwem; Stany Zjednoczone drastycznie redukują wydatki na zbrojenia i rozważają zamknięcie niektórych baz wojskowych - o czym poinformował Andrew Michta z German Marshall Fund na łamach "Rzeczpospolitej". W obliczu braku widoków na "koniec historii", trzeba przedefiniować politykę międzynarodową i szukać realnych sojuszników.
Trzeźwe spostrzeżenie Louriego - że USA i Rosja nie mogłyby pozwolić sobie teraz na romans, a co najwyżej stanowić mogą parę rywali, połączonych wspólnym interesem - staje się mało istotne po kolejnym akapicie. Korespondent stwierdza, że to co jest niemożliwe dziś, możliwe może być jutro! I zmusza czytelnika do nieco siermiężnego wyobrażenia: któryś z obecnych władców Rosji ląduje w przyszłości i czyta na łamach MT artykuł, zaczynający się od słów "Dziś prezydent Rosji, pierwsza zadeklarowana lesbijska..."
Richard Lourie, zdaje się zapominać o najważniejszej zasadzie Kremla, którą doskonale oddaje aforyzm pewnego komunistycznego weterana hiszpańskiej wojny domowej: "Sekal robi to, co jest dobre dla Sekala."
Inne tematy w dziale Polityka