Gdyby żył, to w sobotę 23 października skończyłby 74 lata. Niestety, zły los chciał inaczej. Ostatni mecz został brutalnie przerwany 1 września 1989 roku na autostradzie pod San Diego w USA, kiedy prowadzony przez Kazimierza Deynę samochód uderzył w stojącą na poboczu, nieoświetlona ciężarówkę. Jeden z najlepszych polskich piłkarzy wszech czasów zginął na miejscu. Miał zaledwie 42 lata. - Kazek był wyjątkowy. Nie było większego piłkarza od niego – twierdzi w rozmowie z Salonem24 Grzegorz Lato. Kolega Deyny z reprezentacji Polski i król strzelców mistrzostw świata w 1974 roku.
- Salon24: - Na czym polegała ta wielkość Kazimierza Deyny?
Grzegorz Lato: - Kazik na boisku był wizjonerem. Wyprzedzał swoją epokę. Widział wszystko. Te jego podania, i słynne strzały, tzw. rogale. Żaden bramkarz na świecie nie potrafił ich zatrzymać. Gdym miał porównać Deynę do któregoś z rozgrywających bliższych współczesności, to przypominał mi Zinedine Zidane’a, tyle, że był lepszy. Zdecydowanie pomocnik numer 1 w historii polskiej piłki, a na świecie umieściłbym go w trójce najlepszych reżyserów gry w dziejach futbolu – właśnie obok Zidane’a i Brazylijczyka Roberto Rivelino.
Polecamy:
- Jest jakiś szczególny mecz Deyny, który mimo upływu lat, wciąż jest żywy w pana pamięci?
- Całe mnóstwo. Ale opowiem o dwóch. Przed starciem z Anglikami na Wembley w październiku 1973 roku graliśmy towarzysko z Holandią w Amsterdamie. Właśnie po golu Kazika zremisowaliśmy 1:1. To, jak on wówczas trafił do siatki, to było coś nieprawdopodobnego. Nadał piłce taką rotację, że bramkarz porozbijał się o jeden słupek, a odbita od drugiego futbolówka wpadła do bramki. Inny obrazek. Mundial w 1974 roku. Gramy z Włochami. Kazio strzelił zza pola karnego. Wydawało się, że piłka minie bramkę, ale jakimś niesamowitym trafem „zawróciła” i wpadła do siatki. Włoski bramkarz Dino Zoff o mało się nie połamał próbując stanąć na jej drodze. Nic nie wskórał. Albo finał Igrzysk Olimpijskich w Monachium w 1972 roku. Przegrywaliśmy z Węgrami 0:1, kiedy do akcji wkroczył Kazio i w pojedynkę wygrał nam to spotkanie. Trafił z karnego, a potem jak położył bramkarza, zatańczył z obrońcami, to była poezja… Drugiego takiego zawodnika już w polskiej piłce nie będzie. Nigdy nie zapomnę również, jak na Stadionie Śląskim strzelił Portugalii bramkę wprost z rzutu rożnego, a kibice zamiast fetować, wygwizdali go… Tylko dlatego, że był z Legii. Kazio był strasznie smutny, było mu przykro. I nam wszystkim też, że kapitan reprezentacji Polski został tak potraktowany przez kibiców swojej drużyny.
- Nie ma wątpliwości, że Deyna był wielkim piłkarzem. A jakim był człowiekiem?
- To typ samotnego wilka. Chodził własnymi ścieżkami, ale jednocześnie był wesołkiem. Pamiętam, że raz we dwóch zrobiliśmy numer Jackowi Gmochowi. Nie podam szczegółów, ale zapewniam, że tego kawału trener nie zapomniał do dziś. Kazio był naszym kapitanem. Jak trzeba było, to jako lider drużyny potrafił opieprzyć Jacka Gmocha. Choć żaden z nas nawet nie próbował dyskutować z Kazimierzem Górskim, bo to był prawy i uczciwy człowiek, co zespół doceniał, to raz Kazik stanowczo wstawił się za kolegą, który miał być wyrzucony z kadry. Chodzi o sytuację z Adamem Musiałem, który podczas mistrzostw świata w 1974 roku zbyt późno wrócił do hotelu. Tym tak wkurzył pana Kazimierza, że ten kazał mu się pakować i wracać do Polski. Wtedy Kazek, jako kapitan, zaczął rozmawiać z trenerem, namawiać go, przekonywać i wreszcie selekcjoner uległ argumentom Deyny i ukarał Musiała zakazem występu tylko w jednym meczu – ze Szwecją.
- Do dziś słyszy się opinie, że Deyna w karierze klubowej mógł osiągnąć znacznie więcej, gdyby wybrał inny zespół niż Manchester City.
- Gdyby dziś trafił do Manchesteru, to byłby tam artystą. Ale wtedy, na przełomie lat 70. i 80., liga angielska to był schemat. Taka rąbanka. Zagraj do boku, biegnij po linii i wrzucaj w pole karne. Kazik ze swoją finezją zwyczajnie tam nie pasował. Był skrojony pod ligę hiszpańską albo francuską. Zresztą po mundialu w 1974 roku ponoć bardzo chciał go Real Madryt, ale komunistyczne władze nie wyraziły zgody na transfer. Myślę, że spokojnie poradziłby sobie również w lidze niemieckiej. Ale nie było szans, żeby poszedł do któregoś z klubów RFN. Wiadomo Polska – Niemcy, wciąż niezagojone rany po wojnie, poza tym nie zgodziliby się na to Ruscy, którzy mieli wtedy w Polsce decydujące zdanie.
- Teraz „Kaka”, jak nazywano Deynę, kończyłby 74 lata…
- Mógł i powinien żyć! Strasznie żałuję, że tak młodo i w takich okolicznościach od nas odszedł. Pamiętam, że jakoś tak niedługo przed tym strasznym wypadkiem dojechał do nas ze Stanów do Danii, gdzie graliśmy turniej oldbojów. Wygraliśmy go, a Kazio znów był najlepszy. Namawialiśmy go, żeby wracał z nami do Polski. Wahał się, widać było, że strasznie chce, że tęskni za krajem, ale ostatecznie nie zdecydował się na powrót. Nigdy bym nie przypuszczał, że w tej Danii widzimy się ostatni raz…
Rozmawiał Piotr Dobrowolski
Czytaj też:
Inne tematy w dziale Sport