Reprezentacja Anglii jest dla naszych kadrowiczów przeciwnikiem znienawidzonym, męczącym jak zjawy z horrorów Stephena Kinga. Z prostego powodu. Z żadną inną drużyną nie grało się Polakom tak trudno i od żadnego z przeciwników z taką regularnością nie dostawaliśmy po łbie. Ale były też piękne i wzniosłe chwile, które są przekazywane kolejnym pokoleniom kibiców.
Polscy piłkarze tylko raz w historii pokonali reprezentację Anglii. W czerwcu 1973 roku w Chorzowie wygrali 2:0. W tym samym roku był słynny remis na Wembley, który otworzył nam drogę do udziału w mistrzostwach świata w RFN w 1974 roku. Poza tym zazwyczaj biało-czerwoni zbierali od Wyspiarzy tęgie baty. Meczom z rywalem jak z koszmaru towarzyszyły wydarzenia, które w opowieściach ich uczestników przetrwały przez lata. Oto najciekawsze z nich.
Polecamy:
Klaun, który doprowadzał do łez
O remisie 1:1 z października 1973 roku na Wembley napisano już niemal wszystko. Mistrzowie świata z 1966 roku mieli w Londynie zrobić z Polaków befsztyk tatarski. Nasi piłkarze byli przestawiani w angielskich mediach jako przybysze z gorszego, komunistycznego świata. Zawodników Kazimierza Górskiego nazywano zwierzętami, których miejsce jest w zoo, a bramkarz Jan Tomaszewski został „ochrzczony” klaunem, który nie umie grać w piłkę, a jego interwencje są tak nieporadne i śmieszne, jak ruchy klauna w cyrku. Nawet trener „Dumnych Synów Albionu” sir Alf Ramsey epatował butą i pytany o scenariusz tego spotkania, mówił, że „nie ma kwestii wyniku. Jest tylko problem, ile bramek strzelimy Polakom”.
I ten „klaun” Tomaszewski doprowadził Anglików do łez. Mimo, że kopnięty w rękę przez jednego z rywali już na początku spotkania, przez cały mecz bronił genialnie. Jan Domarski strzelił na 1:1, gospodarze, co prawda, wyrównali, ale remis eliminował ich, kosztem biało-czerwonych, z udziału w mundialu.
„Tomek”, jak nazywali bramkarza koledzy z kadry, zmagał się nie tylko z rywalami na boisku, ale i z wrogością trybun. Kiedy tylko ruszał po piłkę, która wylądowała za bramką, z sektorów usytuowanych za nią, w kierunku naszego golkipera leciały monety, zapalniczki, kubki z napojami i pudełka papierosów. Pan Janek nie dał się złamać i fantastycznymi interwencjami uratował nam punkt. Londyńczycy na stadionie rwali resztki włosów z głów, a piłkarze Ramsey'a schowali twarze w dłoniach. Koło nosa przeszły im sowite premie za awans na MŚ. Mieli ponoć dostać sześćdziesiąt razy więcej, niż to co otrzymali od władz partyjnych Polacy.
Trener jak galareta
16 lat po remisie na Wembley reprezentacja Polski, tym razem pod wodzą trenera Wojciecha Łazarka, znów zawitała do stolicy Imperium Brytyjskiego. 3 czerwca 1989 roku dostaliśmy od Wyspiarzy łomot 3:0. Cała eskapada była totalną prowizorką. PZPN nie zadbał nawet o wynajęcie boiska treningowego w Londynie i kadrowicze trenowali w... parku. Potem przyszła przedmeczowa odprawa, która przeszła do legendy polskiego futbolu. Wojciech Łazarek był tak zestresowany, żeby nie powiedzieć: przestraszony, że kiedy w szatni rozpisywał na tablicy skład i założenia taktyczne, to tak mu drżały ręce, że trzymana w nich kreda siedem razy się złamała.
Polacy przegrali ten mecz jeszcze zanim wyszli na boisko. W tunelu prowadzącym z szatni na murawę, kiedy obie drużyny czekały na sędziów, obrońca Roman Wójcicki krzyknął, żeby dodać naszym ducha: „Na nich chłopaki!”. Zabrzmiało to średnio bojowo... Jakby w odpowiedzi, kapitan Anglików Terry Butcher (czyli „Rzeźnik") walnął z całej siły pięścią w ścianę tunelu, potem zaczął w niego kopać. W ślad za swoim liderem poszli pozostali Anglicy. Tumult był tak niesamowity, że nasi piłkarze nie wiedzieli co się dzieje. Po klęsce biało-cerwoni stracili szansę na promocję na turniej finałowy mistrzostw świata we Włoszech w 1990 roku.
Na Anglika trzeba cudu, nie Wójcika
Ciekawie było też w 1999 roku, kiedy nasza kadra narodowa dowodzona wówczas przez nieżyjącego już trenera Janusza Wójcika zmierzyła się z Anglikami w eliminacjach do mistrzostw Europy. Wójcik, którego wbrew woli ówczesnego prezesa PZPN Mariana Dziurowicza na stanowisko selekcjonera namaścił sam prezydent RP Aleksander Kwaśniewski, od początku pracy tkwił w ustawicznym konflikcie z władzami piłkarskiej federacji. Eskalacja nieporozumień nastąpiła tuż przed wylotem do Londynu, kiedy na konferencji prasowej rzecznik prasowy PZPN Tomasz Jagodziński, w obecności trenera, zaprezentował dziennikarzom koszulkę z napisem „Na Anglika trzeba cudu, nie Wójcika”. Szkoleniowiec spurpurowiał ze złości. I obiecał, że niechętnym mu włodarzom PZPN, odpowie na boisku.
Wójcik obiecywał, że na Wembley jego piłkarze będą „jeździć na dupach”, i nie dadzą się pokonać rywalom. Obiecanki cacanki... 27 marca, przy pięknej słonecznej pogodzie, polski selekcjoner zamiast zagrać va banque i pójść z Anglikami na wymianę ciosów, tchórzliwie wybrał taktykę z dziewięcioma obrońcami w składzie. Doszło do kuriozalnej sytuacji, że nasi defensorzy wzajemnie sobie przeszkadzali. Wykorzystał to maleńki, płowowłosy Paul Scholes, który zaaplikował nam trzy gole i postawił Polakom szlaban na drodze do Euro. Na otarcie łez pozostał nam honorowy gol zdobyty przez Jerzego Brzęczka.
Konieczność gry z Anglią była przez lata traktowana przez polskich piłkarzy jako złe zrządzenie losu, fatum, bo zwykle dostawaliśmy od rywali z Królestwa wciry. Czas najwyższy, by Paulo Sousa pokazał, że jest dobrym trenerem, a jego zawodnicy zerwali z angielską klątwą. Do boju Polsko!
Piotr Dobrowolski
Inne tematy w dziale Sport