Jak doprowadzić do białej gorączki satrapę rządzącego Białorusią – Aleksandra Łukaszenkę? Nie potrzeba murów na granicy, czołgów i polityki „zimnej wojny”. Równie skutecznie można utrzeć nosa tyranowi wygrywając mecz z jego ulubioną drużyną, w dyscyplinie, którą hołubi. Tak jak polscy hokeiści na turnieju kwalifikacyjnym do Zimowych Igrzysk Olimpijskich 2022 w Bratysławie, gdzie pokonali Białoruś 1:0.
- Pojechali i przegrali z Polską. Tam 20 ludzi zajmuje się hokejem. No jak tak można?! - pieklił się Łukaszenka, po tym, jak jego ulubieńcy i stuprocentowi faworyci starcia z Biało – Czerwonymi, musieli uznać wyższość naszej drużyny. Aż trudno sobie wyobrazić wściekłość despoty i konsekwencje, jakie spotkają hokeistów Białorusi, jeśli ci nie awansują do przyszłorocznych Igrzysk.
Tym bardziej, że Łukaszenka bardzo lubi lansować się przy okazji meczów narodowej kamandy. Zdarza się, że w pokazowych spotkaniach sam zakłada łyżwy i wyjeżdża na lód.
Autorem jedynego gola w tym spotkaniu był Filip Komorski, który po niespodziewanym triumfie Polaków, nie krył radości i... zaskoczenia: - Mierzyliśmy się z klasowym rywalem i nie mogliśmy pójść na wymianę ciosów. Staraliśmy się przeszkadzać Białorusinom i czekać na szanse. Tym bardziej, że oni musieli wygrać, a my mogliśmy – powiedział w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” napastnik czeskiego Ocelari Trzyniec.
I nieważne, że szanse naszej drużyny na awans do ZIO są iluzoryczne. Nie istotnym jest również fakt, że w drugim meczu kwalifikacyjnym podopieczni Roberta Kalabera dostali tęgie lanie od gospodarzy turnieju Słowaków (1:5). Liczy się, że pięknie zagrali na nosie autokracie z Mińska.
Czytaj też:
Breżniew bliski zawału
To nie był pierwszy mecz, w którym polscy hokeiści mocno dali się we znaki reżimowi. W kwietniu 1976 roku na mistrzostwach świata w Katowicach doszło do jednej z największych sensacji w dziejach naszego sportu. Naprzeciwko Biało – Czerwonych stanęli ówcześni aktualni mistrzowie olimpijscy i świata, drużyna, która lała wszystkich i wszędzie – ZSRR. We wcześniejszych konfrontacjach zawodnicy z Kraju Rad gromili naszych 13:2 i 16:1. Ponad 10 tysięcy kibiców w katowickim Spodku w duchu modliło się, by nie doszło do powtórki z tych pogromów.
Tymczasem zawodnicy trenera Jana Kurka zagrali wybitne spotkanie i pokonali Sowietów 6:4. Trzy bramki dla Biało – Czerwonych zdobył wtedy Wiesław Jobczyk: - Jeszcze dziś mówi się, że wynik tamtego meczu był największą sensacją w historii światowego hokeja – twierdzi z dumą w głosie bohater naszej ekipy.
Równie wielki wkład w wygraną miał bramkarz Andrzej Tkacz, który dzień przed spotkaniem, kiedy wracał z zajęć na uczelni do hotelu w Sosnowcu gdzie stacjonowała kadra, został brutalnie pobity przez tajniaków z SB. Nie przeszkodziło mu to jednak dokonywać w bramce cudów.
Ponoć po wygranej Polaków ówczesny pierwszy sekretarz PZPR Edward Gierek musiał się gęsto tłumaczyć wodzowi CCCP – Leonidowi Breżniewowi, który kiedy poznał wynik starcia w Katowicach, to był bliski stanu przedzawałowego.
„Wałem” w ruskich
Cztery lata później, 30 lipca 1980 roku, w czasie finału konkursu skoku o tyczce podczas Igrzysk Olimpijskich w Moskwie do stanu wrzenia trubuny na moskiewskich Łużnikach doprowadził Wladyslaw Kozakiewicz. Polak o zwycięstwo rywalizował z reprezentantem gospodarzy Konstantinem Wołkowem. Wrogo nastawiona publiczność niemiłosiernie lżyła i wygwizdywała Polaka. Wreszcie Kozakiewicz nie wytrzumał. Po pokonaniu wyskości 5,75 m pokazał kacapom „wała”, który wszedł na stałe do kanonów języka polskiego, jako „gest Kozakiewicza”. A chwilę potem, Władek już na luzie, skoczył trzy centymetry wyżej, ustanowiając tym samym rekord świata i zdobywając olimpijskie złoto.
Burza rozpętała się po powrocie tyczkarza do Polski. Ambasador ZSRR w naszym kraju Borys Aristow, na polecenie Kremla, za obrazę narodu radzieckiego domagał się odebrania Kozakiewiczowi złotego medalu, unieważnienia rekordu świata i dożywotniej dyskwalifikacji dla sportowca. Polskie władze broniły bohatera, tłumacząc że ten gest był wynikiem skurczu mięśni spowodowanego wysiłkiem oraz oznaką radości po pobiciu rekordu świata. Po długich i żmudnych zabiegach aferę udało się wyciszyć.
„Solidarność” na trybunach
Podczas piłkarskich mistrzostw świata w 1982 roku reprezentacja Polski w drugiej rundzie turnieju wygrała z Belgią 3:0 po trzech bramkach genialnego w tym meczu Zbigniewa Bońka i by awansować do półfinału mundialu potrzebowała remisu w kojelnym starciu. Z ZSRR. W obecności 65 tysięcy widzów na Camp Nou w Barcelonie Polacy stoczyli heroiczny bój z Sowietami. Rosjanie dominowali, ale nasi nie dali sobie strzelić gola i ostatecznie skończyło się 0:0. Równie ciekawie, jak na boisku, było na trybunach. Nie było sektora, w którym nie powiewałyby Biało – Czerwone flagi i transparenty z napisem „Solidarność” i znakiem „Polski Walczącej”. Tak polityczna emigracja wspierała zawodników Antoniego Piechniczka. Blady ze strachu realizator transmisji musiał dokonywać nadludzkich wysiłków, by nie pokazywać obrazków z trybun. W kraju trwał stan wojenny i taki objaw patriotyzmu mógł być bardzo źle odebrany przez Wojciecha Jaruzelskiego i wojskowych dyktatorów. Po meczu polscy piłkarze podbiegli do kibiców i brawami podziękowali za doping i wsparcie, wyrażając w ten sposób poparcie dla niepodległościowych idei.
Powyższe przykłady dobitnie dowodzą, że są sytuacje, w których nie potrzeba armat i zbrojnych zrywów, by postawić się satrapom trzymającym stery władzy. Wystarczy ambicja, wola walki sportowa złość.
Piotr Dobrowolski
Czytaj dalej:
Inne tematy w dziale Sport