Wygrana Legii ze Slavią Praga (2:1) i awans mistrzów Polski do fazy grupowej Ligi Europy, nie wiem dlaczego, ale skojarzył mi się z legendą o Królu Arturze i rycerzach okrągłego stołu. Czesław Michniewicz uosabia czarownika Merlina, który z cyklicznie wyprzedawanej drużyny ( przez rok pracy trenera z Legii odeszło 21 piłkarzy!), gnębionej kontuzjami i bez widoków na wzmocnienia stworzył team, który zjednoczył wokół celu – osiągnięcia sukcesu w Europie.
Szatnia Legii od zawsze pełna była mocnych charakterów, zawodników z często wybujałym ego. Michniewicz potrafił indywidualności podporządkować drużynie. O tym, że jest wybornym taktykiem i strategiem było wiadomo jeszcze zanim trafił na Łazienkowską. W stolicy trener pokazał, że jest również świetnym psychologiem. Umiał tak zarządzać zespołem, że każdy z graczy czuł się potrzebny i odpowiedzialny za wynik.
Ogień z wodą, czyli Boruc z Michniewiczem
No i dokonał niemożliwego – swoim największym sojusznikiem uczynił wielkiego indywidualistę – Artura Boruca. I to był strzał w dziesiątkę, bo 40-letni bramkarz nie tylko trzymał w ryzach szatnię i był przedłużeniem ramienia szkoleniowca na boisku, ale przede wszystkim czuł się potrzebny i w pucharach dawał z siebie nie 100 ale 150 procent. Tak jak w rewanżu ze Slavią, kiedy tylko jego dwie fenomenalne interwencje utrzymały legionistów w grze. To był prawdziwy Król Artur. Wódz i lider, który był gotów włożyć głowę tam, gdzie niejeden nie wsadziłby nogi. Można śmiało założyć, że gdyby nie kapitalne parady Boruca i strzelecki instynkt Mahira Emreliego, to dziś piłkarze z Warszawy nie świętowaliby przy okrągłym stole awansu do Ligi Europy.
Zobacz:
Emreli jak Lancelot
Skoro już o Emrelim mowa, to Azer kojarzy mi się z innym bohaterem arturiańskich legend – Lancelotem. Przybył znikąd i tak jak rycerz z bajki zdobył serce Ginewry, tak Emreli szybko wkupił się w łaski wymagających i często kapryśnych kibiców Legii. Jego trzy gole w dwumeczu z mistrzem Czech otworzyły Legii drzwi do Europy. Zamknięte dla stołecznej ekipy przez długich pięć lat.
Pozostając w konwencji bajek, bez happy endu skończyła się pucharowa przygoda Kopciuszka z Częstochowy. Piłkarze Rakowa nie obronili zaliczki z pierwszego meczu z KAA Gent (1:0), przegrali w Gandawie 0:3 i nie zagrają w Lidze Konferencji. Ale i tak przed trenerem Markiem Papszunem i jego zawodnikami kapelusze z głów.
Czapki z głów przed Rakowem
Ten rok należy do nich. Pięknie uczcili stulecie klubu. W kraju wywalczyli wicemistrzostwo Ekstraklasy, zdobyli Puchar i Superpuchar Polski, a w debiutanckim występie w Europie, doszli do ostatniej czwartej rundy kwalifikacji, w pięciu meczach nie tracąc gola! W pucharach efektownie zaprezentowali się Marcin Cebula, Andrzej Niewulis czy – szczególnie – bośniacki bramkarz Vladan Kovacević, który zachowywał czyste konto przez 530 minut! Jeśli podtrzyma obecną dyspozycję, to w niedalekiej przyszłości Raków zarobi na nim dobre kilka milionów euro.
Ekipa spod Jasnej Góry pokazała, że dobrze poukładana, umiejętnie kierowana i przede wszystkim grająca bez kompleksów drużyna, może namieszać w ekskluzywnym międzynarodowym towarzystwie. A jak znam życie i trenera Papszuna to dopiero początek europejskiej eskapady Kopciuszka z Częstochowy.
Za rok chłopaki Papszuna wrócą. Mądrzejsi o doświadczenia, które już zdobyli i silniejsi.
Piotr Dobrowolski
Inne tematy w dziale Sport