Jeśli ta historia zakończy się happy endem, to będzie gotowym scenariuszem filmowym. Pokaże obraz pełen zwrotów akcji, sukcesów, bólu i emocji związanych z rozbratem z ukochanym sportem. Będzie to opowieść o byłej mistrzyni świata w boksie Karolinie Koszewskiej, która po ośmiu latach przerwy wróciła na ring, żeby spełnić swoje największe marzenie i zdobyć złoty medal na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio.
Salon24.pl: - Osiem lat to wystarczająco dużo czasu, żeby ułożyć sobie życie poza sportem. Długo biła się pani z myślami, czy mając małe dzieci, wrócić do reżimu treningowego i skąd w ogóle pomysł na ponowne włożenie bokserskich rękawic?
Karolina Koszewska: - Nie jest łatwo jednego dnia odciąć się, rzucić wszystko, co dotąd było sensem życia. W 2008 roku zdecydowałam się na ten krok. Byłam mężatką, miałam dwóch małych synków (dziś Paweł ma 12 lat, a Szymon 9 – przyp. pd). Zeszłam z ringu, bo nie widziałem perspektyw na utrzymanie rodziny z uprawiania boksu. Musiałam myśleć o przyszłości najbliższych i swojej. Dlatego podjęłam pracę jako trenerka. Ale po Igrzyskach w Rio, w 2016 roku, kiedy Międzynarodowy Komitet Olimpijski dokonał nowelizacji przepisów, na mocy której profesjonaliści, lub zawodnicy którzy zrezygnowali z zawodowstwa i przeszli na amatorstwo, będą mogli brać udział w IO, dostrzegłam szansę na spełnienie wielkiego marzenia – udziału w Igrzyskach i zdobycia na nich medalu. Najlepiej złotego. Dlatego wróciłam. Myślę, że tęsknota za boksem była tak duża, że tylko potrzebowałam pretekstu, który dał mi MKOL. Początkowo łączyłam treningi z pracą szkoleniową, ale od 2019 roku, kiedy wygrałam Igrzyska Europejskie skoncentrowałam się wyłącznie na przygotowaniach do startu w Tokio.
Czytaj:
S24: Ogłosiła pani zakończenie kariery, tuż po przegranej obronie pasów federacji WBF i GBU. Nie chce mi się wierzyć, żeby mistrzyni świata zarabiała tak mało, że nie wystarczało jej na utrzymanie rodziny.
- Od 2006 do 2008 roku byłam zawodniczką zawodowej grupy Universum Box Promotion. Po tym, jak w styczniu 2007 roku pokonałam Amerykankę Jill Emery i zostałam mistrzynią świata, nie mogłam narzekać na wysokość wypłat. Pieniądze podniesione w ringu pozwalały na godne życie, ale nie zapewniały spokojnej przyszłości. Dwukrotnie obroniłam tytuł, aż w marcu 2008 roku przegrałam w Trynidadzie i Tobago z reprezentantką tego kraju Jizell Salady i mój kontrakt z Universum został rozwiązany. Umowa była tak skonstruowana, że obowiązywała jedynie do pierwszej porażki. Potem traciła moc prawną. Wróciłam z Niemiec do Polski, gdzie zaczepiłam się w kilku grupach, ale apanaże za pojedynki były tak słabe, że dałam sobie spokój. Nie chcę mówić o konkretnych kwotach, ale w Polsce mężczyźni, nieźli zawodnicy z rozpoznawalnymi nazwiskami, kasowali za swoje walki sporo mniej, niż ja w Niemczech.
S24: Jak doszło do tego, że trafiła pani do niemieckiej grupy zawodowej, której zawodnikiem był swego czasu Dariusz „Tiger” Michalczewski?
- Moim pierwszym szkoleniowcem był w Legii pan Krzysztof Kosedowski. W pewnym momencie jednak nasze drogi się rozeszły. W nie najlepszej atmosferze. W 2003 roku po moich prośbach i namowach trener zgodził się na ponowną współpracę. Ale zastrzegł, że będzie mnie szkolił tylko przez rok.
Po upływie 12 miesięcy dotrzymał słowa i zrezygnował. Na szczęście nie zostawił mnie samej sobie, tylko namówił na wyjazd do Niemiec i przejście na zawodowstwo. W Hamburgu mieszkał jego brat Darek, który był zawodnikiem Universum i pomógł mi w zawarciu kontraktu z tą grupą. Mogłam na niego liczyć w każdej sytuacji – od tłumaczenia spraw w urzędach czy w banku, po wprowadzenie do zespołu i zapoznanie z chłopakami.
S24: Boks nie był pani pierwszą sportową miłością.
- W pierwszej klasie podstawówki zakochałem się w gimnastyce artystycznej, którą uprawiałam do czwartej klasy. Potem zaczęłam mieć kłopoty z kręgosłupem. Po prostu za szybko urosłam. Następnie było pływanie i kick – boxing, którym zaraził mnie starszy o sześć lat brat. Przychodził do domu i trenował na mnie ciosy, jakich nauczył się na zajęciach. Byłam mistrzynią świata seniorek, ale w głębi duszy czułam, że to nie to, co chcę robić. Pomysł z boksem urodził się w mojej głowie, podczas telewizyjnych transmisji z walk Dariusza Michalczewskiego i Andrzeja Gołoty, które oglądałam z tatą.
- Wiek to stan umysłu. Nigdy nie miałam poważniejszych kontuzji, czuję się świetnie, moim atutem będzie z pewnością technika i doświadczenie. A jeżeli złoto okupię siniakami, to uznam, że to naprawdę niewielka cena za marzenia.
Rozmawiał Piotr Dobrowolski
Czytaj więcej:
Inne tematy w dziale Sport