Za czasów Stańczyka każdy był lekarzem, teraz wydaje się każdy być politologiem, lub socjologiem. Przynajmniej ci występujący publicznie, lub piszący w publicznych mediach, czy portalach społecznościowych. Zresztą - ja też. W odróżnieniu jednak od - na ogół fachowych wystąpień ekonomistów (których można zawsze "złapać za rękę", czyli zweryfikować) - nie mogę się doczekać rzetelnej analizy zjawiska, które nazwałbym "nadmierną roszczeniowością (postulatywnością) młodego pokolenia".
Asumpt do podjęcia tego tematu dał mi oczywiście głodowy protest tzw. "rezydentów" - młodych lekarzy robiących specjalizację. Abstrahuję od przyznania im racji w kwestii zarobków - to problem szerszy, o czym później. Mają niezaprzeczalną rację żądając zwiększenia nakładów na służbę zdrowia w budżecie państwa. Tylko odnoszę wrażenie, że ten postulat został dopisany w celu "uszlachetnienia" protestu.
Wspomniana roszczeniowość młodych polega z grubsza na ich przekonaniu, że "normalny" poziom życia (szczególnie po ukończeniu studiów), to posiadanie własnego mieszkania, dobrego samochodu i środków na rozrywki, a przynajmniej raz, dwa razy w roku na zagraniczną wycieczkę. O ubieraniu się w markową odzież - nie wspomnę. Innymi słowy - młode pokolenie wyobraża sobie, że powinni mieć start życiowy na poziomie ich rodziców. Nota bene, w szczególności rodziców, którzy otaczali ich od urodzenia pewnym luksusem i tworzyli możliwości rozwoju, jakich sami byli pozbawieni (wiadomo - siermiężne czasy PRL i dość trudny okres wzrostu gospodarczego Polski). Młodzi, oczywiście nie widzą (nie chcą widzieć), że najczęściej osiągnięty poziom życia rodziców, to wynik dziesiątek lat pracy (także na wielu stanowiskach jednocześnie) i wynik dziesiątek lat oszczędzania...
Nie rozważam tylko położenia absolwentów medycyny - to zjawisko szersze. Obiektywnie jednak przyznać należy, iż studia medyczne są trudne (i kosztowne). Trwają sześć lat (ostatni rok, to szpitalna praktyka). Po uzyskaniu dyplomu jest jeszcze obowiązkowy staż (12-13 m-cy); stażysta otrzymuje na rękę ok. 2 tysiące. Teraz następuje uzyskiwanie specjalizacji - można to robić w ramach własnie rezydentury - wówczas otrzymuje się ok. 2.300 - 2.700 na rękę (w zależności od kierunku). Medyczny adept nie musi korzystać z państwowej rezydentury, może to robić samodzielnie np. w prywatnych klinikach. Ciężki egzamin końcowy musi jednak zaliczyć.
Teraz dopiero świat przed młodym (jeszcze) lekarzem staje otworem. Szczególnie w Polsce, gdzie zarobki samodzielnych lekarzy (aczkolwiek godziwe), są ciągle niższe niż na zachodzie. Istnieje jednak pewna korzyść dla lekarzy pracujących w Polsce w porównaniu z ich zachodnimi kolegami. Szczególnie w US - lekarze zarabiają bardzo dobrze, ale MUSZĄ też bardzo dobrze leczyć; w sprawach sądowych prawie ZAWSZE wygrywają pacjenci (zupełnie odwrotnie niż u nas). Zatem lekarz zanim zacznie samodzielną praktykę - ubezpiecza się bardzo drogo; by na to drogie ubezpieczenie zarobić - musi wykazać się dobrą pracą - w przeciwnym wypadku normalnie splajtuje.
Piszę to po przeprowadzeniu wielu rozmów z przedstawicielami starszego pokolenia (do którego sie zaliczam) i rzecz znamienna - najczęściej temat startu zawodowego i "życiowego" pojawiał się w czasie rozmów ze znajomymi lekarzami. Ich synowie też zostali lekarzami i byli na etapie (z grubsza biorąc - rezydentury). To przedziwna sytuacja ojciec - lekarz już na emeryturze - wydawałoby się z oczywistą empatią w stosunku do syna - widział doskonale nieracjonalne, a nawet nieetyczne poglądy syna na tę sprawę. Z kolei syn nie przyjmował do wiadomości racji ojca. Międzypokoleniowy absolutny brak zrozumienia. Sam doświadczyłem też tego w nieco ograniczonym stopniu; przekonałem się jednak, że nadmierna pomoc rodzicielska w efekcie nie pomaga w kształtowaniu charakteru. Oczywiście - nie moja w tym zasługa, ale córka osiągnęła w swojej naukowej pracy szczyty - chyba pozostał jeszcze Nobel (trochę żartuję).
Poważnie jednak do rzeczy podchodząc - wykształcenie dobrego lekarza, to proces kilkunastoletni. W tym czasie ci młodzi ludzie, którzy znakomitą część swojego życia poświęcili nauce - też chcą korzystać z życia, też chcą założyć rodzinę i żyć na przyzwoitym poziomie. To zrozumiałe; jednocześnie jednak to kształcenie dużo kosztuje i dopóki lekarz się nie wyspecjalizuje - państwo, czyli my wszyscy - nie mamy z niego korzyści. Rozwiązaniem jest inne podejście do kwestii kształcenia lekarzy. Tę kwestię należy potraktować jako inwestycję - inwestorem jest zarówno państwo, jak i przyszły lekarz. Co ciekawe, to inwestycja naznaczona niewielkim ryzykiem po stronie kształcącego się lekarza. Z drugiej strony - państwo powinno kredytować adeptom medycyny godziwe zarobki - już po uzyskaniu dyplomu i przez cały czas stażu oraz rezydentury. By owa państwowa inwestycja też była pozbawiona ryzyka - nie może to być bezwarunkowa dotacja, tylko właśnie wspomniany kredyt. Idzie o to, by koszty kształcenia, a później wspomagania finansowego w czasie stażu i rezydentury nie były po stronie państwa polskiego, a korzyści po stronie np. Szwecji, do której wykształcony lekarz byłby wyemigrował.
Korzyścią lekarza byłoby umarzanie kredytu w miarę "odpracowania" w kraju. Np. Wspomaganie w wysokości 5 tysięcy miesięcznie przez okres 5 lat i później "spłacanie" (po uzyskaniu specjalności) w formie pracy też w ciągu 5 lat. Gdyby jednak lekarz zechciał wyemigrować np. po trzech latach owego odpracowywania - wówczas byłby zobligowany do spłaty pozostałego kredytu, czyli 120 tysięcy (5 tysięcy x 24 m-ce) - 180 tysięcy byłoby już odpracowane.
Sądzę, że to rozwiązanie zadowoliłoby wszystkie strony, ponieważ wysiłek finansowy państwa byłby jednak rozłożony w czasie, medycy otrzymywaliby co m-c 5 tysięcy+, jednocześnie byłby istotny hamulec przed lekarską emigracją (po kosztownym państwowym kształceniu).
Podane przeze mnie kwoty to oczywiście propozycja do dyskusji; jednocześnie musiałby być wmontowany mechanizm korygujący owe finansowe zasilanie - w zależności od (prawdopodobnej) jakiejś inflacji...
Wbrew wymienionym papierom jestem humanistą. Piszę od kilkudziesięciu lat - przeważnie do szuflady. Kieruję się maksymą: Amicus Plato, sed magis amica veritas. Gotów jestem zawsze wysłuchać i odpowiedzieć na rzeczowe argumenty.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo